Wojna światów, czyli wszyscy jesteśmy więźniami ekosystemu
Nauczycielka biologii, która przed laty pracowicie wtłaczała mi do głowy sekrety rozmnażania paprotników i budowę płucotchawek, byłaby zapewne bardzo zdziwiona, słysząc współczesne rozmowy na temat technologii. Pojawiające się w nich słowo "ekosystem" jeszcze dekadę temu funkcjonowało wyłącznie w kontekście biocenozy i sieci troficznej. Współcześnie stało się synonimem technologicznego więzienia.
22.08.2013 | aktual.: 10.03.2022 11:57
Nauczycielka biologii, która przed laty pracowicie wtłaczała mi do głowy sekrety rozmnażania paprotników i budowę płucotchawek, byłaby zapewne bardzo zdziwiona, słysząc współczesne rozmowy na temat technologii. Pojawiające się w nich słowo "ekosystem" jeszcze dekadę temu funkcjonowało wyłącznie w kontekście biocenozy i sieci troficznej. Współcześnie stało się synonimem technologicznego więzienia.
Nowe wcielenie Baby-Jagi
O ekosystemach słyszymy niemal w co drugim newsie dotyczącym nowego produktu lub usługi którejś z wiodących firm technologicznych. Nic dziwnego – czasy, gdy firma po prostu wypuszczała na rynek produkt, licząc na uznanie klientów, dobrą sprzedaż i godziwe zyski, to przecież odległa przeszłość.
Produkt nie jest najważniejszy. To tylko zachęta. Jest niczym kapiący lukrem domek Baby-Jagi, kuszący nas, byśmy ulegli i spróbowali. Pokazuje wszystko, co najlepsze, zachwyca wyrafinowaną technologią i wzornictwem prosto z nowojorskiego Metropolitan Museum of Art, pozwala poczuć się kimś wyjątkowym.
A gdy już spróbujemy, może się okazać, że nie ma odwrotu. Daliśmy się złapać – firmowy ekosystem niczym bagno wciąga nas i pozbawia jakiegokolwiek pola manewru.
Steve, wskaż nam drogę!
Od czego się to wszystko zaczęło? Darujcie mi skrótowe potraktowanie pradziejów i pominięcie milczeniem prób Microsoftu, który zbudował swoją potęgę na tandemie Windowsa i Office’a. Choć zawładnął rynkiem na 15 lat, nie stworzył – wówczas – ekosystemu z prawdziwego zdarzenia, tylko wrażliwą i podatną na zewnętrzne zagrożenia monokulturę.
Z założenia trzymam się z dala od systemowych wojen i tak jest również w tym przypadku. Zgodnie z biblijnym nakazem trzeba jednak oddać cesarzowi, co cesarskie, a cesarzem był w tym wypadku Steve Jobs. To nic, że nie był pierwszym snującym takie wizje. Ważne, że był pierwszym, który wcielił je w życie. I zrobił to w mistrzowski sposób.
Gdy cała branża lizała rany po pęknięciu bańki dotcomów, Steve przystąpił do realizacji swojej wizji cyfrowego centrum. Nie bez przyczyny z nazwy Apple’a zniknął wówczas człon „Computers” – nadgryzione jabłko świadomie zaczęło wycofywać się z roli dostawcy sprzętu, stając się dostawcą stylu życia.
Komputer – rzecz jasna z jabłkiem na obudowie – miał być centralnym punktem spajającym odrębne technologie (jak FireWire), odrębne oprogramowanie (jak choćby rewolucyjny z punktu widzenia domowego użytkownika iMovie i późniejszy pakiet iLife) i odrębne, niekompatybilne z resztą świata urządzenia, których zwiastunem stał się iPod.
I choć z biegiem czasu komputer został zastąpiony chmurą, a w imię zysków poluzowano hermetyczność tak stworzonego systemu produktów i usług, to wyznaczony przez Steve’a kierunek okazał się z biznesowego punktu widzenia strzałem w dziesiątkę.
Świat podzielony murami
Inne firmy również to dostrzegły i porzucając tworzenie wspólnego, globalnego rynku, zaczęły wyrywać sobie nawzajem jego kawałki. I natychmiast zabezpieczać je – niczym chińskim murem – barierą własnych patentów, standardów i unikalnych rozwiązań.
Nie zawsze kończyło się to sukcesem – dość wspomnieć spektakularne i kosztowne wtopy, jak choćby odtwarzacz Zune czy smartfony Kin Microsoftu. Albo bliższą współczesności nieudaną ofensywę HP, które pod wodzą Meg Whitman utopiło sporo gotówki, przejmując Palma i próbując zaistnieć z własnymi mobilnymi rozwiązaniami (pamiętacie wyprzedaż tabletów TouchPad?).
Te incydenty nie zahamowały jednak zamykania się rynku. Firmy takie jak Apple, Microsoft, Google, Amazon czy niemal nieznany w Polsce chiński gigant Xiaomi (pisałem o nim w artykule „Tim Cook następcą Jobsa? Wolne żarty! Sukcesor, Lei Jun, żyje i działa w Chinach”) konsekwentnie tworzyły własne rozwiązania w zakresie oprogramowania, usług i urządzeń.
Ekosystem jak więzienie
Doprowadziło to do chorej sytuacji, w której kupno jakiegoś elektronicznego gadżetu staje się decyzją o strategicznym znaczeniu. Gdy wybierając jakieś urządzenie, trzeba brać pod uwagę jego kompatybilność z tymi, które już mamy (standardy? wolne żarty…). Gdy wybór – choć w teorii wciąż istnieje – staje się coraz bardziej iluzoryczny.
Gdy kilkanaście lat temu zmieniałem telefon komórkowy, głównym zmartwieniem była opcja szybkiego importu kontaktów z karty SIM. Dzisiaj zmartwień jest o wiele więcej. Sama zmiana telefonu to nie problem – stary model, o ile jeszcze nadaje się do użytku (o planowanym starzeniu produktów przeczytacie w artykule „Niech żyje planowane starzenie produktów! Nie zawsze tak straszne, jak je malują”), zawsze można przecież sprzedać i odzyskać chociaż część gotówki. Albo komuś dać. Albo schować do szuflady.
Problem pojawia się wtedy, gdy w App Store czy Google Play zostawiliśmy setki czy tysiące złotych. Gdy nasze życie podpięte jest do którejś z wielkich chmur, a import wszystkich danych – choć w teorii możliwy – w praktyce często oznacza problemy, masę straconego czasu i frustrację. Gdy kolekcja ulubionych gier jest niedostępna na innej platformie. Gdy niezbędny do pracy program współpracuje tylko z innym, działającym wyłącznie pod kontrolą jedynie słusznego systemu operacyjnego.
Gdy produkty i usługi, które usiłujemy porzucić, na każdym kroku przypominają nam, że przecięcie pępowiny nie będzie ani proste, ani tanie, ani bezbolesne. W takim momencie warto sobie zadać pytanie: czy wciąż, zgodnie ze starym powiedzeniem „klient nasz pan” to my dyktujemy warunki? Czy może już dawno przestaliśmy to robić, zgadzając się na rolę więźniów ekosystemu?