Szpieg, który się zmienił | Recenzja nowego Bonda - 007 Quantum of Solace
Zastanawiałem się, dlaczego 007 Quantum of Solace budziło we mnie więcej emocji przed premierą niż poprzedni film o szpiegu Jej Królewskiej Mości. Casino Royale przyniosło przecież zupełnie nową koncepcję filmów o Bondzie i to z pełnym sukcesem. Powstał jednak problem, czy nowy pomysł, który doskonale się sprawdził w filmie dość nietypowym - o początkach pracy 007- jest w stanie udźwignąć kolejną część. Po seansie 007 Quantum of Solace nie mam wątpliwości. Tak! Twórcy filmu idą jeszcze dalej, wprowadzają rewolucyjne zmiany, używają zupełnie innych środków niż poprzednicy, ale to dalej jest Bond. I to jaki!
07.11.2008 17:28
Zastanawiałem się, dlaczego* 007 Quantum of Solace* budziło we mnie więcej emocji przed premierą niż poprzedni film o szpiegu Jej Królewskiej Mości. Casino Royale przyniosło przecież zupełnie nową koncepcję filmów o Bondzie i to z pełnym sukcesem. Powstał jednak problem, czy nowy pomysł, który doskonale się sprawdził w filmie dość nietypowym - o początkach pracy 007- jest w stanie udźwignąć kolejną część. Po seansie 007 Quantum of Solace nie mam wątpliwości. Tak! Twórcy filmu idą jeszcze dalej, wprowadzają rewolucyjne zmiany, używają zupełnie innych środków niż poprzednicy, ale to dalej jest Bond. I to jaki!
Fabularnie - rzecz nowatorska w serii - 007 Quantum of Solace to seqel Casino Royale, akcja zaczyna się tam, gdzie kończy się film sprzed dwóch lat. Rola zwyczajowej sekwencji przedtytułowej została nieco zmieniona - tym razem jest to łącznik pomiędzy obiema częściami. Dodajmy, że to jeden z najkrótszych teaserów w całej serii. Cały czas jesteśmy we Włoszech, gdzie M czeka, żeby przesłuchać schwytanego przez Bonda pana White'a, który szantażował Vesper. White ujawnia, że należy do potężniej organizacji, o której MI6 nie miało nawet pojęcia. Bond rusza śladem przestępców, jednak trudno mu oddzielić osobistą zemstę od pracy - skutkiem tego jest ?niszczenie tropów" - zwykle wcześniej żywych. W końcu 007 trafia na piękną Camille, która prowadzi go prosto do Dominica Greena, bezlitosnego biznesmena i siły napędowej tajemniczej organizacji.
Fabuła, chociaż skomplikowana i obfita w postaci, wciąga. Wszytko dzieje się bardzo szybko - to najkrótszy Bond w historii - ale nie mamy nie tylko do czynienia z karuzelą scen akcji. Całość tonowana jest bowiem przez chłodne zdjęcia i szorstki klimat. W 007 Quantum of Solace środki i chwyty filmowe zastały wykorzystane ze świadomością i inteligencją, jakiej nie było do tej pory w przygodach Bonda. Sceny akcji zapierają dech w piersiach - zrealizowane są perfekcyjnie. Nie jest to zasługą niesamowitych efektów specjalnych, tylko bardzo pomysłowych ujęć i świetnego montażu. Dobrze wyszedł, może jednak nieco nadużywany, zabieg pokazywania dwóch akcji równolegle. Jednak jeszcze większe wrażenie robią spokojne sekwencje, nakręcone z zimnym spokojem. Nie pamiętam, żeby w którymś z poprzednich filmów cyklu padał deszcz...
Na czym polega zatem nowy pomysł na Bonda, który mimo ogromnych zmian, nadal pozostaje sobą? Prób odświeżenia serii było przecież sporo - np. Timothy Dalton w* Licencji na zabijanie* też prowadził prywatną zemstę i zabijał ze złości (utracił na jakiś czas tytułową licencję). Wydaję mi się, że sposobem na Bonda, który zastosowano tym razem, jest swego rodzaju wejście w dialog z całą serią. 007 Quantum of Solace to Bond postmodernistyczny, ale na serio, bez jarmarcznej błazenady, którą znamy z filmów z Rogerem Moorem (chociaż bardzo je lubię). Twórcy odkryli, które elementy misternej struktury bondowskiego fenomenu są naprawdę istotne, a które można zmieniać do woli. Doskonale wyczuli, na ile budulcem mogą być inne filmy i motywy bondowskie, a ile można dodać od siebie. Dlatego też pełno tu intertekstów, cytatów i gry konwencją. Najbardziej wyraziste jest nawiązanie do Goldfingera oraz uwiedzenie młodej brytyjskiej agentki - żywcem wzięte z Bondów Conery'ego. Nie brakuje doskonałych powiedzonek: ?Jak nie przestaniesz zabijać wszystkich naszych tropów, to nigdy do niczego nie dojdziemy" - mówi M do Bonda. Albo ?Przyjaciele mówią mi Dominic" - ?Nie przeczę" - odpowiada 007 swojemu przeciwnikowi.
Filmy o Bondzie były zawsze odbiciem czasów, w których powstawały. Tu też widać zmiany - od tych politycznych: wróg ma ludzką twarz, a problemem jest ekologia, po obyczajowe. Bond może nie stał się feministą, ale inaczej podchodzi do kobiet. Daniel Craig jest najmniej erotycznym Bondem ze wszystkich. Nie licząc filmowego cytatu z Angielką, kobiety wcale go nie interesują. Mimo, że motorem działań są powody osobiste, Craig pozostaje jednak zimnokrwistym bydlakiem. Pierwszy raz Bond współpracuje z kobietą nie przede wszystkim po to, żeby iść z nią do łóżka. Ciekawe za to jest to, że do animacji w czasie napisów początkowych wróciły sylwetki nagich kobiet - jednak bardzo subtelnie. Przypomnijmy, że w Casino Royale byli tylko walczący mężczyźni na tle motywów karcianych. Odejście od mizoginizmu to jednak nie jedyne akcenty feministyczne. Przecież w MI6 panuje matriarchat! W tym filmie, o wiele mocniej niż w poprzednich zostało podkreślone znaczenie M, a Judi Dench mogła się naprawdę wykazać. To zupełnie nowy wątek relacji agenta 007 z kobietami, nie ma już tej biednej Moneypenny, za to pojawia się figura matki. To jeden z wielu smaczków w* 007 Quantum of Solace*.
Teraz jednak parę słów krytyki. Przede wszystkim zabrakło tak znakomitych scen, jak chociażby przesłuchanie z Casino Royale. Uderzające jest to, że w najnowszej części Bond, chociaż ciągle jest poharatany, w zasadzie nie pakuje się w większe tarapaty. Nie powala też animacja w napisach początkowych - każdy fan dobrze wie, jaka to ważna sprawa. Momentami jest interesująca, ale też nienajlepiej współgra ze znakomitą, moim zadaniem piosenką Jacka Withe'a i Alicii Keys.
Nie ma gadżetów, nie ma Martini z wódką (jest inny drink, dość skomplikowany - kolejny żart twórców na temat ulubionego napoju agenta), nie ma słynnego przedstawiania się - jak się okazało to wszytko nie jest Bondowi potrzebne, by być sobą. 007 Quantum of Solace to film brutalny, ale bynajmniej nie za sprawą przemocy na ekranie - nie ma jej więcej niż w innych filmach cyklu. Brutalna jest sama forma i kreacja bohatera. Bond Craiga to cyniczna maszyna do zabijania - a przecież wiemy, że ma uczucia.
Foto: UiP