„Ona”. System operacyjny kontra kobieta z krwi i kości

W życiu bym nie pomyślał, że najlepsza komedia romantyczna, jaką zobaczę, będzie o kompach i smartfonach!
Kochany komputerku
Nie jestem pewien, co o tym myśleć. Pewnie nie świadczy to o mnie najlepiej. Ale brutalna prawda, którą mam zamiar teraz publicznie wyznać światu, jest taka, że wiele sprzętów darzyłem w swoim życiu bardzo ciepłym, być może ocierającym się o miłość uczuciem.
Weźmy taką Segę Mega Drive, czyli pierwszą konsolę, z którą spędziłem tysiące godzin (Pegasus i te dziwne przenośne zabawki z Wilkiem i zającem to były jednak tylko przelotne romanse). Ja wiem, że to kawałek plastiku z odrobiną elektroniki w środku. A jednak spędziłem z nim tyle nocy, gry wywołały u mnie tyle emocji i – nie boję się użyć tych słów – tak wiele mu zawdzięczam… Jak mogę powiedzieć, że mojej Segi przynajmniej nie lubię i że nie była to fascynacja?
Fascynacja, jak mi się wydaje, raczej jednostronna. Ale jednak fascynacja.
Jak mogę nie kochać swojego pierwszego peceta, skoro napisałem na nim pierwszy artykuł w swoim życiu? Skoro (częściowo, ale jednak) zawdzięczam mu pracę, a do tego służył mi też do rozrywki i komunikacji z innymi? I chyba nie jestem jedyny. Jacek Klimkowicz też pisał niedawno na łamach Gadżetomanii, że nigdy nie zapomni swojego pierwszego blaszaka.
Zobacz również: Gadżetovlog o gadżetach
Sytuacja bohatera filmu „Ona” („Her”) jest nieco bardziej skomplikowana. Jego system operacyjny mówi superseksownym głosem Scarlett Johansson i dysponuje tak zaawansowaną sztuczną inteligencją, że zaczyna z nim flirtować.
Przyszłość jest… dziwna
Mnie ten film urzekł tym, za co pokochałem (kurde, znowu; a może ja po prostu łatwo się zakochuję?) serial „Black Mirror” – pokazuje przyszłość całkiem nieodległą, taką na wyciągnięcie ręki już właściwie i można zaryzykować stwierdzenie, że prawdopodobną. Potem bierze pod lupę jakiś wycinek naszego życia związany z technologią. I pokazuje, co by było, gdyby.
No i co by było? Kilka razy mózg prawie wywrócił mi się na lewą stronę, gdy widziałem (a potem, po seansie, sobie jeszcze nad tym dumałem), jak ludzie wchodzą w interakcje z kimś, kto nie ma ciała. Nie ma, a jednak próbuje być, że tak to sobie pozwolę ująć, towarzysko aktywny. Unosiłem brew, widząc, jakie ciekawe rozwiązania wchodzą wtedy w grę, zwłaszcza że pomocne okazały się narzędzia dostępne już dziś. No i kreatywność na ponadprzeciętnym poziomie.
Zabawne. Właśnie złapałem się na tym, że w poprzednim akapicie napisałem o systemie operacyjnym „ktoś”.
Oczywiście nie wszystkie sceny skłaniają ku filozoficznym refleksjom o istocie człowieczeństwa. Niektóre mają po prostu rozbawić (mnie w większości rozbawiły). Ale postawiono tu kilka pytań, które można uznać za ważne. Część z nich ktoś zainteresowany technologią mógł już sobie zadawać, ale że to romantyczna komedia trafiająca do kin w okolicach walentynek, jest duża szansa, że obejrzą go też ludzie, którzy na co dzień jakby mniej się nad tym głowią.
Ciało jest przereklamowane. A co z mózgiem?
To zupełnie inna historia niż we wspomnianym „Black Mirror”, w którym można było zobaczyć, jak na podstawie internetowej aktywności zmarłego tworzona jest udającą go sztuczna inteligencja (potem wrzucona w ciało wyglądającego jak on androida). Ludzkie uczucia są tu analizowane na zupełnie inną, dużo większą skalę niż w nowym serialu „Almost Human”, w którym jednym z bohaterów jest bardzo wrażliwy android.
A czy komputer może zastąpić relację z żywym człowiekiem? Wielu odpowie, że nie. Wielu osobom… już zastąpił, w ten czy inny sposób. Spike Jonze, który nie tylko film wyreżyserował, ale też napisał scenariusz, ma swoją teorię i być może nakieruje Was na Waszą własną odpowiedź na to pytanie.
Moim zdaniem wszystko oczywiście zależy od tego, z jakim komputerem mamy do czynienia.
Ten artykuł ma 3 komentarze
Pokaż wszystkie komentarze