Dyskretny urok kontynuacji w kinie SF

Dyskretny urok kontynuacji w kinie SF

Dyskretny urok kontynuacji w kinie SF
Mateusz Felczak
02.02.2012 14:54

Logika ludzi rządzących kinem komercyjnym jest prosta. Film się sprzedał, ludzie chętnie go oglądali? Super, czas kręcić następną część. Pytanie, czy z pozycji widza warto się na takie kontynuacje wybrać – a jeżeli tak, to na czym polega ich niesłabnący urok? Pamiętajmy o jednym - parafrazując słynne stwierdzenie inżyniera Mamonia z Rejsu, inwestorom najbardziej podobają się filmy, które już widzieli.

Logika ludzi rządzących kinem komercyjnym jest prosta. Film się sprzedał, ludzie chętnie go oglądali? Super, czas kręcić następną część. Pytanie, czy z pozycji widza warto się na takie kontynuacje wybrać – a jeżeli tak, to na czym polega ich niesłabnący urok? Pamiętajmy o jednym - parafrazując słynne stwierdzenie inżyniera Mamonia z Rejsu, inwestorom najbardziej podobają się filmy, które już widzieli.

Na początku warto przyjrzeć się samemu ekonomicznemu mechanizmowi, w jaki zarabiają na siebie filmy. Pomijając szczególne przypadki, na początku dzieło trafia do dystrybucji kinowej. Później następuje etap rozprowadzania kopii na DVD, na końcu zaś film trafia pod strzechy i na ekrany telewizorów. Długość powyższego łańcuszka świadczy o żywotności filmu, zdarzają się produkcje od razu przeznaczone na rynek domowych odtwarzaczy, i bynajmniej nie chodzi tu wyłącznie o „edukacyjne inaczej” produkcje dla dorosłych.

Co ważne, kolejność dystrybucji to również zwierciadło opadającej krzywej popularności: kolejne odsłony tej samej historii rzadko powtarzają sukces pierwowzoru. Od tej reguły są jednak wyjątki o dwojakich imionach: epicka opowieść i (brzmiący nieco mniej dumnie) remake.

Obraz

Epicka opowieść to gatunek znany nawet tym, którzy do kina chodzą raz na dekadę – nie da się nie zauważyć jej gigantycznych kampanii reklamowych oraz wielkiej machiny promocyjnej, z rozmachem wtłaczającej w głowy niezorientowanych wszelkie informacje o „długo wyczekiwanym” produkcie. Szczerze mówiąc, filmy z tej kategorii nierzadko rzeczywiście są oczekiwane z niecierpliwością, obiecując widzom najczęściej świetne ekranizacje ich ulubionych książek, komiksów oraz (pod warunkiem umieszczenia uśmiechniętej emotikonki obok sformułowania „epickie”) gier. Przykładów jest sporo, do czołówki zaś bez wątpienia należy trylogia "Władca Pierścieni" oraz cykl o Harrym Potterze.

Jak widać, wymóg dobrej kontynuacji jest tu naginany – bo dzieła te tak naprawdę stanowią nierozłączną całość. Z drugiej strony, ich twórcy zrozumieli parę przykazań dobrego sequela: logiczne powiązanie historii w kolejnych częściach, odpowiednia dawka widowiskowości oraz umiejętne dostosowanie fabuły do medium filmowego.

W przypadku ekranizacji najsłynniejszego dzieła Tolkiena w grę wchodzi jeszcze dodatkowy czynnik: pożądania przez widzów prawdziwej i godnej ekranizacji, bo na długo przed premierą dzieła Petera Jacksona powstała animowana produkcja (1978) mierząca się z przeniesieniem całej historii na taśmę filmową. Zdania co do niej są podzielone: niektórzy uważają jej reżysera (Ralph Bakshi) za wizjonera, który z małym budżetem zdołał wiernie odtworzyć klimat powieści, inni zaś mają go za miłującego kicz, dziecinnego profana od „kreskówek”.

Obraz

Spór, choć dość hermetyczny, stanowi jednak pewien klucz do zrozumienia specyficznych emocji, jakie towarzyszą filmowym kontynuacjom – żadna nie jest w stanie zadowolić wszystkich, ale (prawie) każda ma w sobie immanentny potencjał robienia medialnego dymu, o czym doskonale wiedzą spece of marketingu.

Nieco oddzielnym przypadkiem jest remake, czyli opowiedzenie na nowo raz już nakręconej historii. W tej kategorii niezmiernie rzadko trafiają się dzieła dokładnie odtworzone – tu niedoścignionym wzorem pozostaje amerykańska wersja "Funny Games" Hanekego, z fotograficzną precyzją, kadr po kadrze rekonstruująca austriacki oryginał. Wśród filmów interesującego nas gatunku dobrym przykładem będzie niewątpliwie horror "Krąg". Japoński oryginał osiągnął w kraju produkcji status najbardziej kasowego filmu grozy wszech czasów, nic więc dziwnego, że produktem szybko zainteresowali się inwestorzy zza wielkiej wody.

Reasumując, oprócz amerykańskiego remake'u "The Ring" doczekał się prequela, sequela, wersji koreańskiej oraz... specyficznego żartu w ramach polskiej wersji Wikipedii – hasła odsyłającego do nieistniejącego filmu Alfreda Hitchcocka o tym samym tytule.

Na deser coś dla ludzi o mocnych nerwach, czyli kontynuacje filmowych adaptacji gier video. Być może ktoś zna dobra adaptację filmową gry. Ja znam jedną przyzwoitą: "Resident Evil" z 2002 roku. Nie słyszałem natomiast o kimś, kto widziałby dobry sequel bądź remake filmu będącego adaptacją gry. I może wystarczy wspomnieć, że reżyser-legenda tej jakże mało wdzięcznej niszy segmentu rozrywki spod znaku SF, niejaki Uwe Boll ("Far Cry", "Dungeon Siege"), próbował swoich sił w realizacji „poważniejszych” produkcji ("Auschwitz" i "Darfur"). Kto ciekaw, niech sprawdza na swoją odpowiedzialność.

Obraz

Przywołane powyżej przypadki to oczywiście jedynie wierzchołek góry lodowej. Kino komercyjne - nie tylko jego odłam spod znaku smoka i blastera – z reguły bez żenady wykorzystuje filmy, które odniosły już sukces komercyjny, z większym bądź mniejszym szczęściem eksploatując do granic przesytu znanych bohaterów i ich historie, jak również koleje życia ich rodzin, sąsiadów itd. Po analizie wielu przykładów dojdziemy jednak być może do wniosku, że tak naprawdę u podstaw narracyjnego kotleta, który nigdy się w kinie nie nudzi, stoi zwyczajny mit, pewien archetyp, model wiecznie powracającej historii, którą pragniemy opowiadać sobie bez końca. Trudno uciec od Mamonia.

Źródło artykułu:WP Gadżetomania
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)