Kącik technofoba [cz. 3]: iTunes - muzyka za piątkę
Od paru dni Sieć aż huczy od informacji o uruchomieniu sprzedaży muzyki przez iTunes na polskim rynku. Dla entuzjastów jabłkowego ekosystemu to dowód kulturowego awansu i wyjścia Polski z cywilizacyjnej zapaści, dla innych to po prostu uruchomienie kolejnego muzycznego fast foodu…
03.10.2011 | aktual.: 11.03.2022 10:40
Od paru dni Sieć aż huczy od informacji o uruchomieniu sprzedaży muzyki przez iTunes na polskim rynku. Dla entuzjastów jabłkowego ekosystemu to dowód kulturowego awansu i wyjścia Polski z cywilizacyjnej zapaści, dla innych to po prostu uruchomienie kolejnego muzycznego fast foodu…
Wejście iTunes do Polski to dobra okazja, aby przyjrzeć się, jak cyfrowa dystrybucja zmienia nasz model konsumowania muzyki. Oczywiście na rynku funkcjonują już inne internetowe sklepy z muzyką, ale iTunes, jako największy i najbardziej znany dostawca muzycznej papki, może wyjść na pozycję lidera i narzucić swoje standardy. Czy będą to zmiany na dobre? Jakoś nie robię sobie wielkich nadziei.
Ze swymi 13 milionami piosenek i miliardami pobrań iTunes pozornie zapewnia zaspokojenie wszystkich gustów muzycznych. W tym dźwiękowym humusie teoretycznie mieści się muzyka dla każdego – niezależnie od tego, czy chodzi w glanach, w klapkach czy w kozaczkach. Całkowity brak profilu sprzedaży to z jednej strony pełna swoboda wyboru, z drugiej - nieszczęście i zagrożenie dla kultury, bo największy ruch w interesie nakręcają tzw. popularne kawałki, które przez swoją masowość nieuchronnie kształtują naszą muzyczną wrażliwość.
Wyprzedaż tak wielkiej ilości muzyki na „kawałki” przypomina ogromny hipermarket spożywczo-budowlany, w którym metrami ciągną się półki z kitem, kaszanką i paździerzem. Gdy nie starcza sił i chęci na zapoznanie się z zawartością górnych półek, trzeba zdać się na hostessę, która poleci produkt dnia. A jeśli nie będziemy wiedzieli, jaki jest tytuł poszukiwanej piosenki, wystarczy powiedzieć, że szukamy takiego kawałka z rampampampam….
I tak kształtują się muzyczne gusta. A o tym, jaki jest masowy gust, świadczą chociażby dzwonki w komórkach i dźwięki wydobywające się z tuningowanych pojazdów, które już dawno powinny spoczywać na szrocie. O tym, jakiej muzyki poszukuje nasza wyrobiona publiczność i jakimi kryteriami się kieruje, sporo mówią podpowiedzi wyszukiwarki. Gdy na próbę zacząłem szukać „Muzyki na wodzie” Georga Friedricha Händla, poczciwy Google zaproponował mi „muzyke na siłownie” – oczywiście bez „ę” na końcu. Opcjonalnie mogłem wybrać muzykę na wesele...
Cyfrowej dystrybucji zawdzięczamy stopniowe zabijanie muzycznej wrażliwości i ogólnie pojętej muzycznej kultury, choć dla sprawiedliwości trzeba dodać, że większość zbiorów iTunes z kulturą ma tyle wspólnego co wiejska kaszanka z astrachańskim kawiorem. Możliwość zakupu utworów „po uważaniu” sprawia, że omija nas wiedza o wykonawcach, historii i okolicznościach powstawania albumów, że umyka misterna konstrukcja całości muzycznych arcydzieł. Gubimy umiejętność odczytania zamysłów twórcy, wyciągając z jego dorobku oderwane od kontekstu fragmenty. Czy wyżarcie rodzynek z makowca pozwala zrozumieć, jak piecze się ciasto?
Właśnie słucham „The Dark Side of the Moon” Pink Floyd i myślę, że ten album nie zasługuje na to, aby wycięty z niego fragment utworu „Time” skończył jako budzik w komórce. Nie dajmy się przekonać, że kupno pojedynczych piosenek w iTunes czy innym sklepie nauczy nas muzycznego wyrafinowania. Owszem, w ten sposób wesprzemy grosikiem artystę, ale czy zgodnie z jego intencją? Czy chciałby się znaleźć w chaotycznie zestawionym Super-Mega-Italo-Hard-Ethnic-Gothic-Summer Mix?
Naklejenie na drzwi wyciętego nożyczkami z „Bitwy pod Grunwaldem”, uzbrojonego w dzidę Litwina, ustawienie w przedpokoju gargulca z katedry Notre Dame czy zmuszenie przy użyciu groźby karalnej solisty opery narodowej do zaśpiewania arii Jontka z „Halki” w przejściu podziemnym wieczorową porą – czy to uczyni z nas osoby kulturalne? Być może zaspokoi chwilową, doraźną potrzebę obcowania z wpadającym w oko lub ucho obiektem, ale nie wzbogaci w żaden sposób wiedzy o malarstwie, architekturze czy muzyce operowej.
Oczywiście są tacy, którzy zapłacą piątala za najnowszy przebój Lady Gagi w przekonaniu, że uczestniczą w konsumpcji na światowym poziomie. Największy muzyczny fast food świata działa z fantastyczną wydajnością i serwuje papkę z prędkością światła, ale ten, kto choć raz był w dobrej restauracji i siedząc w wygodnym fotelu studiował oprawne w skórę menu, dostrzeże różnicę i nie skompromituje się, zamawiając kiszonego ogórka na wynos :)
Dyskusyjna „wygoda” korzystania z iTunes i absurdalne ceny za kawałek w polskich realiach prowokują raczej do wygrzebania w szufladzie zapomnianego haka na rękę i bandery z Jolly Rogerem, aby rozpalając routery do czerwoności, wrócić do piracenia muzyki. To kusząca opcja, ale niewarta popierania. Ja zachęcam Was raczej do szukania w sklepach i na giełdach całych albumów, czytania wkładek do płyt CD i smakowania muzyki w taki sposób, w jaki oczekują od Was jej twórcy, nie zaś sprzedawcy…
Zachęcam do lektury poprzednich części cyklu: