Wczoraj "przegrywy", dzisiaj niespełnione wzorce. To dlatego zazdrościmy bohaterom dawnych filmów i seriali
Jeśli dziś zazdrościsz głowie rodziny Bundych albo Bridget Jones, to nie dlatego, że jesteś stary. Po prostu dawna rzeczywistość w popkulturowych hitach zapowiadała dużo lepszy świat niż nasza prawdziwa współczesność.
03.05.2020 | aktual.: 03.05.2020 16:09
To jeden z najsmutniejszych obrazków, na jakie natknąłem się w sieci. Przedstawiał tytułową rodzinkę ze "Świata według Bundych". Pokazywał głowę rodziny i zawierał gorzki komentarz: oglądając serial za młodu można było śmiać się z bohatera, natomiast dziś patrzyło się na niego z nutką zazdrości. Stała praca, rodzina, własny dom - dla młodych nieumiejących tworzyć trwałych relacji, pracujących na śmieciówkach bez szans na własne cztery ściany Al Bundy przestał być nieudacznikiem. Był odległym marzeniem.
Podobnej rewizji poglądów musieli dokonać sympatycy filmowej serii "Bridget Jones". Owszem, bohaterka miała nadwagę i próbowała zrzucić zbędne jej zdaniem kilogramy, nie mogła znaleźć miłości, ale poza tym wielu chciałoby być na jej miejscu. Już nie chodzi nawet o niezłą pracę i niemałe lokum. Jones miała przyjaciół, z którymi mogła dzielić się troskami, a jej formą terapii było pisanie dziennika. "Pokolenie wyżu depresyjnego" radzące sobie z problemami farmakologicznie i na kozetkach może tylko westchnąć z zazdrością.
Marzenie o globalnym Nowym Jorku
Fakt, że współcześnie zupełnie inaczej patrzy się na popularne produkcje z lat 90. najlepiej uwidocznił serial "Przyjaciele". Kiedy trafił na Netfliksa, zaczęli po raz pierwszy oglądać go milenialsi. Raziła ich umiarkowana homofobia, rasizm czy żarty z dawnej wagi Moniki. Ale niedzisiejszość "Friends" pokazuje też podejście do finansów, na które wprawdzie młodzi nie zwrócili aż takiej uwagi.
Niby problem różnicy finansowej w "Przyjaciołach" pojawia się w jednym z odcinków - kiedy część lepiej zarabia i chce chodzić do restauracji, na którą nie stać pozostałych - ale generalnie pieniądze nie są bolączką paczki. Zdarzają się momenty bezrobocia, niektórzy muszą mieszkać z innymi współlokatorami (w i tak dużych i przestronnych mieszkaniach), jednak to wszystko jest jakby na uboczu. Nic dziwnego. W końcu "Przyjaciele" przedstawiały nadzieję na to, że "cały świat stanie się globalnym, liberalnym Nowym Jorkiem".
W książce "Retrotopia. Jak rządzi nami przeszłość?" Zbigniew Bauman cytuje wyniki badań Pew Research Center, które wykazały, że w odpowiedzi na pytanie: "Czy sądzisz, że bardziej jesteś po stronie wygranych czy przegranych?", 64 proc. Amerykanów wybrało opcję drugą. Przesadą byłoby zrzucenie winy na popkulturę, ale być może filmy i seriale z przełomu XX i XXI wieku dołożyły swoją cegiełkę do takiego postrzegania samego siebie. W końcu jak mogę czuć się wygranym, skoro nie udało mi się dokonać tego, co dawny "przegryw" Al Bundy? Moich problemów nie rozwiązuje pisanie dziennika, muszę brać tabletki na depresję i spotykać się z terapeutą. Radzenie sobie z przeciwnościami nie jest takie proste - wymaga poświęcenia, czasu i chęci.
"To o nas"
Współcześni twórcy seriali jakby zwracają się do grupy "przegranych", tworząc smutne, "życiowe" produkcje. Relacja z terapeutką jest motywem przewodnim bardzo dobrego "Work in Progress" dostępnego na HBO. We wręcz depresyjnym "After Life", opowiadającym o niepogodzeniu się ze stratą bliskiej osoby, pokazano skrajnie nieodpowiedzialnego, po prostu głupiego terapeutę. A mimo to mieszkańcy miasteczka i tak do niego chodzą po poradę. Ricky Gervais, celowo bądź nie, sportretował ludzi, którzy za wszelką cenę pragną pomocy. Nawet jeżeli ta miałaby przyjść od zdegenerowanego imprezowicza.
W "Realizmie kapitalistycznym" Mark Fisher cytował analizy psychologów, z których wynikało, że za wzrost chorób wymagających interwencji psychiatrycznej odpowiada wdrożenie przez państwa "samolubnego kapitalizmu". Czyli polityki zakładającej, że materialny dobrobyt to klucz do samospełnienia. Fisher idzie dalej i pisze o "prywatyzacji smutku". Zauważa, że obecnie pomija się wpływ systemu na zdrowie psychiczne ludzi. Za to uznaje się choroby jako indywidualny problem chemiczno-biologiczny. Mówiąc krótko - cierpisz, bo w twojej głowie coś jest nie tak.
Crashing | Starts Monday 11th Jan | Channel 4
Współczesne seriale idą podobną drogą. Owszem, pokazują zmagających się z depresją ludzi, "takich jak my" - bez własnego mieszkania (np. "Crashing" wielokrotnie nagradzanej Phoebe Waller-Bridge rozgrywa się w opuszczonym szpitalu, który został przerobiony na squat), z kiepską robotą, niebędących w stanie tworzyć szczęśliwych związków. Jeśli już ktoś lub coś jest za to odpowiedzialne to albo rodzice, albo strata bliskich. Tak jakby to, co dzieje się wokół, nie miało wielkiego znaczenia - "problem" leży w nas, musimy go znaleźć i się z nim uporać.
Bez alternatywy
Rozrywka kapituluje chcąc głębiej wykazać problemy współczesności. Jeżeli w czymś jest dobra, to w pokazaniu, że będzie jeszcze gorzej. Świetny serial "Rok za rokiem" niby zwraca uwagę na światowych polityków, którzy pchają świat ku przepaści, ale nie daje odpowiedzi, jak ich powstrzymać. Straszy, dając do zrozumienia, że jeszcze zatęsknimy za czymś, co jest teraz. Szykuje nas na kryzys gospodarczy i postępującą "uberyzację" pracy - jeden z bohaterów w 2024 roku ma ok. 15 różnych fuch, które pozwalają mu cokolwiek zarobić.
Alternatywy nie ma. Dobrze widać to w grach. Nie tak dawno wyszedł dodatek do popularnej gry "The Sims 4". Rozszerzenie nazwano “Kompaktowe wnętrza”. W informacji prasowej producent pisał, że “minimalistyczne życie nie jest już tylko modą – to nowy ruch”, a malutkie domy są “bardziej ekologiczne, tańsze i zdecydowanie przytulniejsze niż ogromne rezydencje”.
Dla twórców “The Sims 4” małe domki do styl życia. Tymczasem sytuacja mieszkaniowa nie tylko w Polsce jest fatalna. Skupiając się jednak tylko na naszym podwórku: ceny mieszkań rosną, wiele z nich skupują firmy pod najem, a co za tym idzie również, wynajem przestaje być tanią i przyjemną alternatywą, tylko koniecznością. (...) Chcesz wiedzieć, co cię spotka? Zagraj w “The Sims 4”. Tylko co dalej? “The Sims: życie bez ubezpieczenia”? “The Sims: Prekariat”, w którym poznamy uroki pracy bez umowy, za to trwającej cały tydzień, po kilkanaście godzin? Granica pomiędzy rozrywką a symulacją się zaciera i to wcale nie jest dobra wiadomość.
W niedawno wydanym hicie na Nintendo Switch jest podobnie. Na pierwszy rzut oka "Animal Crossing" to sielanka - trafiamy na wyspę, gdzie zajmujemy się tworzeniem domu, ogrodnictwem, łowieniem ryb - czym chcemy. Nie mamy żadnych zadań, od nas zależy, jak potoczy się rozgrywa. Recenzenci rozpływają się nad faktem, że nic nie musimy. Ale mi jeden szczegół nie dawał spokoju. W jednym z tekstów o grze czytamy:
Nawet w tak pogodnej, spokojnej, relaksacyjnej grze musi wisieć nad nami widmo długu do spłacenia. Nikt nie zadaje pytania, po co wprowadzono wątek długu, skoro nie musimy obawiać się komornika? Być może twórcy chcieli pokazać opresyjność systemu, ale piszący o grze jakoś tego nie zauważyli. Co również pokazuje, czym stał się dla współczesnych kredyt rozłożony na 25 lat. Czymś normalnym, od czego uciec się nie da. Nawet w wirtualnych światach.
Nic więc dziwnego, że w rozrywce tak dobrze sprzedaje się nostalgia. Kolejne seriale próbują naśladować "Stranger Things" albo inne popularne produkcje nawiązujące do lat 80. i 90. Winyle, kasety, VHS-y - retromania dawno była na topie, ale wraz z popularnością Netfliksa stała się wręcz codziennością. Czy powinno nas to dziwić, skoro współczesność jest tak trudna i wymagająca?
Jaki świat był kiedyś prosty! Albo grało się na Atari, albo nie. Fajni ludzie oglądali "Star Wars", mięśniacy grali w futbol amerykański. Szczytem marzeń był walkman albo komputer. Oczywiście to gigantyczne uproszczenie, ale retro pozwala nawiązać do prostego myślenia nastolatka. I dlatego współczesne produkcje tak chętnie wykorzystują sprawdzone, stare rozwiązania. Albo dlatego "Przyjaciele" dalej są tak chętnie oglądani - bo pokazują inny, lepszy, prostszy świat.
Nostalgia jest zrozumiała, ale tak samo fałszuje rzeczywistość jak dawniej robiły to "Przyjaciele" czy filmowa historia "Bridget Jones". Z jednej strony to dobrze, że dzisiaj twórcy odważniej mówią o ludzkich problemach i życiowych trudnościach. Z drugiej również są oderwane od rzeczywistości, zapominając o tym, dlaczego źle czujemy się w obecnych czasach. A bez uzmysłowienia sobie, kto i co jest za to odpowiedzialne, dalej będziemy czuć się przegrani.