Więźniowie abonamentu, czyli jak żyć bez własności?
Coraz częściej zamiast posiadać coś na własność, płacimy za prawo do korzystania. To wygodne, ale oznacza całkowitą zależność od dostawców różnych usług. Czy jest w tym coś złego?
01.04.2018 | aktual.: 09.03.2022 10:36
Pokolenie bez własności
Jesteśmy chyba pierwszym pokoleniem, które na własne życzenie rezygnuje z własności. To dziwne, zważywszy na fakt, że do niedawna podobne hasła kojarzyły się z jakąś utopijną wizją świata i ideologicznym zaangażowaniem. Rezygnacja z posiadania dóbr doczesnych była politycznym manifestem lub deklaracją religijną.
Tym razem robimy to chyba przede wszystkim z wygody.
W artykule "Mentalny skansen, czyli dlaczego leśne dziadki nie lubią Ubera?" krytykowałem ludzi, którzy nie potrafią zrozumieć, że usługi takie jak Uber, BlaBlaCar czy Airbnb są trendem, który – obojętnie, co o nim sądzimy – raczej będzie przybierał na sile. Mam jednak wrażenie, że w innych kwestiach sam jestem takim leśnym dziadkiem, a jedną z nich jest właśnie własność i związane z nią prawo do dysponowania różnymi rzeczami.
Prawo do korzystania
Coraz częściej zmieniamy posiadanie czegoś na prawo do korzystania. Z punktu widzenia ekonomii bardzo często ma to sens: jeśli nie jeździmy często i daleko, zamiast kupować samochód lepiej korzystać z taksówek czy Ubera, albo wynająć samochód z opłatą naliczaną od przejechanego kilometra. Zamiast kupować mieszkanie – wynajmijmy je, co bardzo często jest lepszym pomysłem od kredytu na połowę życia.
Ta sama zasada obowiązuje w świecie technologii i rozrywki. Po co nam stojąca na półce, dawno ukończona gra, do której nigdy nie wrócimy? Przeczytane książki albo obejrzane filmy? Zapłacenie za czasowy dostęp do tych dóbr nie dość, że zazwyczaj jest tańsze od kupna, to nie zagraci nam mieszkania.
Równie istotny jest aspekt ekologiczny. Z punktu widzenia troski o środowisko lepiej kupić jeden samochód, który będzie intensywnie wykorzystywany przez wszystkich potrzebujących, niż kilkanaście takich pojazdów, które sumarycznie będą użytkowane z taką samą intensywnością, jak jeden pojazd.
Trudno odmówić logiki takiemu rozumowaniu. Z tego punktu widzenia ekonomia współpracy, znana również pod nazwą sharing economy albo ekonomia współdzielenia, ma sens, którego nie sposób zakwestionować.
Bezgraniczne zaufanie?
Jest jednak i druga strona medalu – zależność od dostawcy usług, oparta na zaufaniu, że on nie zniknie i zawsze będzie działać w zgodzie z prawem. Wspominałem o tym problemie w artykule "Cyfrowi preppersi. Czy mamy szansę przetrwać koniec internetu?", ale oceniając po zmieniających się ofertach różnych firm, przedkładamy jednak realną wygodę od zabezpieczania się przed hipotetycznym scenariuszem. Wierzymy, że usługodawcy jak Valve czy Google nagle nie wyparują bez śladu. Wypożyczalnia samochodów będzie zawsze w pobliżu, w gniazdku prąd, wokół nas bezprzewodowa sieć LTE, a w kranie ciepła woda.
Dobrze wiedzą o tym takie firmy, jak choćby Autodesk, która po kilkudziesięciu latach działalności ogłosiła, że kończy z tradycyjną sprzedażą oprogramowania, przerzucając się na udostępnianie go w formie opłacanej abonamentem usługi. Radykalnym przykładem takiego podejścia może być choćby słynna przed laty instalacja artystyczna w postaci krzesła z DRM, na którym można usiąść tylko kilka razy.
DRM Chair
Inni również zmierzają w tym kierunku – wystarczy spojrzeć choćby na oferowany przez Microsoft pakiet biurowy Office 365, ofertę Adobe czy propozycje serwisów z muzyką albo książkami online. Zamiast własności, standardem staje się prawo do korzystania. Zamiast gromadzonej latami, kosztem sporych nakładów, kolekcji kompaktów, mamy dostępne za drobne kilkanaście złotych, niemal nieograniczone zasoby muzyki.
Dobrym przykładem zachodzących zmian jest choćby propozycja serwisu Legimi, który oferuje abonament na dostęp do swoich zasobów, a za podpisanie dwuletniego cyrografu dorzuca czytnik ebooków za złotówkę. To – wbrew temu, co w momencie wprowadzania usługi na rynek głosili różni komentatorzy – żadna rewolucja. Raczej zwykły przykład pokazujący nam, jak mało istotny staje się sprzęt.
W tym wypadku, choć czytnik można używać do własnych celów, w praktyce jest to po prostu terminal do obsługi usługi, do której mamy tylko czasowy dostęp. No i wabik na klientów, bo tej roli również nie można pominąć. Wedle tej samej idei - choć w nieco inny sposób - działa choćby Amazon z ekosystemem Kindle'a.
Czas minimalistów
Ale czy jest w tym coś złego? Zawsze imponowali mi minimaliści, którzy potrafili ograniczyć swój stan posiadania do stu przedmiotów. Pozbycie się rzeczy, które nie są nam niezbędne, jest niesamowicie oczyszczające, zarówno w dosłownym, jak i bardziej metaforycznym sensie.
Dosłownie, bo im mniej rzeczy wokół nas, tym trudniej zrobić z ich pomocą bałagan. A nawet gdy go zrobimy, to ogarnięcie nieporządku zajmie nam najwyżej kilka minut. Nie ma przedmiotów – nie ma bałaganu. To przyjemne i wygodne.
Metaforycznie, bo mało przedmiotów to zarazem mało na głowie. Nie będę bawił się w domorosłego psychologa, ale lubię ten stan, gdy zdarza mi się nocować w niezbyt wyszukanym hotelu, gdzie poza kilkoma niezbędnymi meblami jest tylko moja walizka z ubraniami na zmianę, a na biurku laptop i telefon.
Świat bez własności?
Usługi uwalniające nad od ciężaru posiadanych przedmiotów wydają się doskonale odpowiadać na takie potrzeby. Sprzyja im fakt, że coraz więcej ważnych dla nas "rzeczy" ma wyłącznie cyfrową postać. Niemal wszystko, co związane z rozrywką, z wiedzą, różne dokumenty czy fotograficzny zapis wspomnień już od dawna może istnieć jedynie w formie zer i jedynek, zapisanych gdzieś na serwerze.
To wygodne, praktyczne, a w wielu przypadkach również tańsze od kupowania wszystkiego na własność i trzymania gdzieś blisko siebie. Z drugiej strony ceną tej wygody jest całkowita zależność od dostawców usług, która zapewne z czasem będzie się tylko powiększać. A my - niczym ćmy krążące wokół świecy - z radością powierzymy im kontrolę nad coraz większym obszarem naszego życia.
Naiwniacy.