"Zabiliście mnie, dranie!" Kosmonauta Władimir Komarow wiedział, że został wysłany na śmierć
Gdy spadochrony są splątane, a Ziemia zbliża się z prędkością 50 metrów na sekundę, finał kosmicznej misji może być tylko jeden. Przed laty radzieckie władze wysłały na orbitę kosmonautę, choć statek Sojuz 1 nie był jeszcze dopracowany.
23.04.2019 | aktual.: 09.03.2022 09:04
Ryzyko od zawsze towarzyszyło branży lotów kosmicznych. Niedawna katastrofa statku Dragon tylko to potwierdza. Fakt, że na jego pokładzie nie było załogi jest zarazem dowodem na to, że ryzyko – choć istnieje – jest skutecznie eliminowane dzięki drobiazgowym, czasochłonnym testom i rygorystycznym procedurom.
Zobacz także
Przed laty konstruktorzy działali pod większą presją. Gdy o pierwszeństwo w kosmosie rywalizowały Stany Zjednoczone i Związek Radziecki, stawką było nie tylko powodzenie misji, ale również bezcenny prestiż. Nic dziwnego, że ginęli ludzie.
Dziwić może raczej fakt, że według oficjalnych danych zginęło ich tak niewielu.
Amerykanie płoną w Apollo 1
Jednym z nich był Władimir Komarow, którego feralna misja rozpoczęła się dokładnie 52 lata temu, 23 kwietnia 1967 roku. Przygotowując się do niej, radzieccy decydenci pamiętali o niedawnej tragedii, jaka spotkała Amerykanów – podczas przygotowań do misji Apollo 1 zginęło trzech amerykańskich astronautów.
Radzieckie plany były bardzo ambitne. Początkowo zakładano, że w misji, otwierającej załogowy program Sojuz, wezmą udział aż dwie załogi i dwa statki kosmiczne, które połączą się na orbicie. Plan ten został zmodyfikowany – ograniczono go do samotnego lotu, jaki w kapsule Sojuz 1 miał wykonać jeden kosmonauta.
Sojuz 1, czyli kosmiczny nielot
Problem polegał na tym, że dotychczasowe – bezzałogowe – próby kapsuły nie skłaniały do optymizmu. Wszystkie trzy testowe loty przebiegały z różnymi kłopotami: od rozhermetyzowania po eksplozję rakiety, co w każdym przypadku oznaczałoby śmierć załogi.
Naciski polityczne były jednak bardzo mocne. Decydowała chęć podkreślenia dominacji w kosmicznym wyścigu, wymownej zwłaszcza w kontekście niedawnej tragedii Apollo 1.
Dlatego, choć zdawano sobie sprawę, że Sojuz nie jest jeszcze dopracowany, zapadła decyzja, by na jego pokładzie wysłać człowieka w kosmos jak najszybciej. Do misji wyznaczono Władimira Komarowa.
Wybór nie był przypadkowy – kosmonauta miał już za sobą jeden lot kosmiczny na pokładzie statku Woschod, a do tego był inżynierem. Wśród kosmonautów, rekrutowanych głównie z grona pilotów wojskowych, była to rzadkość. Techniczna wiedza Komarowa i jego doświadczenie miały dopomóc w przypadku prognozowanych problemów podczas misji.
To nie tak miało być
Te – zgodnie z przewidywaniami – występowały już od początku misji. Sojuz 1 miał problemy z zasilaniem i łącznością. Szwankowała również klimatyzacja, więc otrzymany po upływie doby rozkaz powrotu na Ziemię mógł dla umęczonego walką z usterkami Komarowa wydawać się wybawieniem.
Niestety, był zwiastunem nowych problemów.
Awarie chodzą stadami
Powrót – podobnie jak cała misja – przebiegał z problemami. Zawiódł system hamowania i zamiast planowanych przeciążeń, sięgających 4 g, kosmonauta musiał znieść przeciążenia dwukrotnie większe, które u większości ludzi powodowałyby utratę przytomności.
Mimo problemów statek kosmiczny przedarł się w jednym kawałku przez atmosferę, z wciąż żywym kosmonautą na pokładzie. Było to wyłączną zasługą Komarowa - mimo licznych awarii i braku energii, kosmonauta sterując ręcznie, perfekcyjnie wykonał potrzebne manewry. Wtedy zawiódł kolejny system – spadochron hamujący. Zapasowy również nie rozwinął się prawidłowo i Sojuz podążał ku Ziemi, pokonując 50 metrów na sekundę.
Kosmonauta nie miał szans na przeżycie. Co gorsza, do końca zdawał sobie z tego sprawę, w przeciwieństwie do personelu, zgromadzonego w centrum kontroli misji. Tam, po udanym wejściu Sojuza w atmosferę i - planowej - utracie łączności, zapanowało odprężenie. Najtrudniejsze etapy misji były już przecież zakończone, a Komarow wbrew wszelkim przeciwnościom dokonał niemożliwego.
Ponad 140 misji bez śmiertelnego wypadku
- Zabiliście mnie, dranie! – miał podobno krzyknąć krótko przed śmiercią, co rzecz jasna nie zostało nigdy upublicznione przez Związek Radziecki, ale rzekomo zostało zarejestrowane przez amerykańskie stacje nasłuchowe. Chwilę po tym Sojuz z dużą prędkością uderzył o ziemię, a jakby tego było mało, na koniec tragicznej misji jeszcze się zapalił.
Nawet, jeśli ostatnie słowa kosmonauty (przytoczone w książce "Gwiezdny bohater") zostały wymyślone na potrzeby propagandowego starcia z czasów zimnej wojny, nie ulega wątpliwości, że Komarow został wysłany na misję o ogromnym stopniu ryzyka. Poniósł śmierć, której – być może – dałoby się uniknąć, gdyby poświęcić nieco więcej czasu na dopracowanie Sojuza.
Ofiara Władimira Komarowa nie poszła jednak na marne. Dzięki przeanalizowaniu problemów, jakie wystąpiły podczas misji, radziecki statek kosmiczny został przekonstruowany, a jego kolejne modele są ciągle udoskonalane i rozwijane. W późniejszym czasie doszło do jeszcze jednej tragedii z udziałem Sojuza - podczas misji Sojuz-11 kapsuła rozhermetyzowała się, co spowodowało śmierć załogi. Od tamtego czasu kosmonauci na czas startu i lądowania zakładają skafandry kosmiczne. Od 1971 roku – mimo ponad 140 załogowych misji – w Sojuzach nie zginął ani jeden człowiek.
A co z innymi ofiarami programów kosmicznych? O astronautach i kosmonautach, którzy ginęli w imię postępu przeczytacie w artykule "Zaginieni kosmonauci: nieznani bohaterowie".