Czarnobyl i jego bohaterowie. Ludzie, którzy mieli pracować 40 sekund
Mówili na nich: bioroboty. Ludzkie maszyny z Czarnobyla, skierowane do pracy tam, gdzie zawodziła elektronika i zdalnie sterowane urządzenia. Mogli pracować tylko przez krótką chwilę. W tym czasie przyjmowali maksymalną, dopuszczalną w całym życiu dawkę promieniowania.
25.04.2021 | aktual.: 08.03.2022 14:07
Lista bezpośrednich ofiar katastrofy w Czarnobylu jest zaskakująco krótka. W zależności od źródła, znajdziemy na niej od 30 do 40 nazwisk, uzupełnionych w kolejnych latach o kilka następnych. W porównaniu z katastrofami takimi jak choćby w indyjskim Bhopalu, gdzie po awarii w fabryce pestycydów zginęło - według najostrożniejszych szacunków - prawie 4 tys. ludzi, Czarnobyl wydaje się mało znaczącym incydentem.
Zobacz także
A jednak, ponad 30 lat po katastrofie ofiar ciągle przybywa. Problem w tym, że nie sposób ustalić, jak wiele osób zmarło przedwcześnie na skutek chorób, wywołanych promieniowaniem i pracą w ekstremalnych warunkach.
Najwyższą cenę zapłacili likwidatorzy – tysiące ludzi, skierowanych do Czarnobyla zarówno bezpośrednio po awarii, jak i wiele miesięcy po niej. Gdy świat zdołał już ochłonąć po katastrofie, a media zajęły się innymi tematami, do czarnobylskiej zony wykluczenia radzieckie władze wciąż posyłały ludzi.
Katastrofa – katastrofą. Atom – atomem. A przecież ktoś musiał posprzątać.
Zwykły pożar
Bezpośrednio po pierwszym wybuchu do akcji wkroczyli strażacy, pozbawieni jakiegokolwiek specjalistycznego sprzętu i przeszkolenia. Pożar rdzenia mieli gasić wyposażeni dokładnie tak samo, jakby wezwano ich do płonącego mieszkania w którymś z bloków mieszkalnych.
Dobrowolne poświęcenie
Początkowo z powagi sytuacji nie zdawała sobie sprawy nawet załoga elektrowni. Personel odpowiedzialny za obsługę feralnego, czwartego reaktora, odnotował rosnący poziom radiacji, ale zignorowano te ostrzeżenia, tłumacząc je uszkodzeniem czujników.
Później, gdy dla wszystkich stało się jasne, co się wydarzyło, część załogi pozostała na stanowiskach, usiłując opanować sytuację i zminimalizować skutki awarii. Ci ludzie zapłacili najwyższą cenę – w ciągu trzech miesięcy po katastrofie zmarło około 20 osób.
Niepotrzebne ofiary
Poświęcenie personelu elektrowni zasługuje na najwyższe uznanie i pamięć. Nie wszyscy mieli jednak tyle szczęścia, by wiedzieć o zagrożeniu i dokonać świadomego wyboru. Sowiecki bałagan skazał na zupełnie niepotrzebną śmierć co najmniej dwie osoby.
Jekaterina Iwanienko i Klawdija Łuzganowa pracowały w ochronie elektrowni i 26 kwietnia 1986 roku pełniły służbę w pobliżu reaktora. Choć po katastrofie były w tym miejscu zbędne, nikt nie odwołał ich z posterunków. Pozostały na nich do końca swojej zmiany, przyjmując śmiertelną dawkę promieniowania.
"Nurkowie z Czarnobyla"
Za ostatnie, bezpośrednie ofiary katastrofy powszechnie uznaje się "trzech nurków kamikadze". Walery Bezpałow, Aleksiej Ananenko i Borys Baranow zeszli do zalanych podczas akcji ratunkowej pomieszczeń pod reaktorem, aby otworzyć zawory i wypuścić skażoną wodę.
Chodziło o uniknięcie sytuacji, gdy korium – sztuczna lawa ze stopionego rdzenia reaktora – przepali podłoże i dotrze do zbiorników skażonej wody. Spowodowałoby to kolejną eksplozję i uwolnienie do atmosfery radioaktywnej chmury.
Informacje na temat ich losów są jednak sprzeczne. W Sieci popularna jest wersja o śmierci całej trójki w ciągu kilku tygodni. Dostępne źródła wskazują jednak, że trzej śmiałkowie żyli co najmniej do 2005 roku, a ostatni z nich, Aleksiej Ananenko żył jeszcze dekadę później. W żaden sposób nie ujmuje to bohaterstwa ludziom, którzy znając poziom ryzyka, dobrowolnie zeszli do napromieniowanych podziemi.
Likwidatorzy w mundurach
W przeciwieństwie do ochotników, wyboru nie mieli żołnierze – poborowi i zmobilizowani rezerwiści. Oddziały wojska ściągano do zony z całego Związku Radzieckiego, skazując wojskowych na wielotygodniowy pobyt w rejonie skażenia w prowizorycznych obozach.
Jak przytacza Paweł Sekuła w książce "Likwidatorzy Czarnobyla: Nieznane historie", przewidziany wcześniej termin był powszechnie traktowany jako obowiązek wobec ojczyzny. Problemy zaczynały się, gdy władze próbowały przedłużyć służbę w szkodliwych warunkach z planowanych dwóch do nawet sześciu miesięcy.
Bunt żołnierzy
Pod Czarnobylem doszło wówczas do pierwszego – i rzecz jasna na długo utajnionego – masowego buntu w Armii Czerwonej. Zbuntowały się m.in. oddziały z Łotwy i Estonii, dochodziło do odmowy wykonania rozkazów, strajków głodowych, a nawet pobicia oficerów.
Tym bardziej warty podkreślenia jest przy tym fakt, że pomimo całej sytuacji i napięć, niektórzy... zgłaszali się na ochotnika.
Bioroboty
Nie sposób oszacować dokładnej liczby likwidatorów. W usuwaniu bezpośrednich i pośrednich skutków awarii brały udział setki tysięcy ludzi. Wśród nich niemal 4 tysiące należało do biorobotów. Tak nazwano tych, których skierowano w miejsca, gdzie zawiodły maszyny.
Wysłano ich na dach elektrowni, gdzie bezpośrednio po katastrofie spadł grafit z reaktora. Pierwotny plan zakładał usunięcie napromieniowanych odpadków za pomocą zdalnie sterowanych robotów, w tym m.in. łazików księżycowych z doczepionymi spychaczami. W ekstremalnych warunkach maszyny szybko się zepsuły. Konieczne było wysłanie ludzi.
Bioroboty pracowały w morderczej sztafecie – dopuszczalny czas pracy na dachu wynosił zaledwie kilkadziesiąt sekund. Wystarczało to na jeden kurs z szuflą pełną grafitu i przyjęcie maksymalnej, dopuszczalnej w całym życiu dawki promieniowania.
Krótka pamięć
Ogrom ich pracy i poświęcenia nie znalazł należytego upamiętnienia. Likwidatorzy mają w Czarnobylu swój pomnik, ale o tysiącach bezimiennych bohaterów świat zapomniał. Albo przez lata nie miał okazji, aby w ogóle o nich usłyszeć.
A władze – dziś już wielu krajów powstałych po rozpadzie ZSRR – chyba często wolą o sprawie zapomnieć, skąpiąc nawet środków na leczenie schorowanych ludzi. Doszło do tego, że ukraińscy likwidatorzy ogłosili kilka lat temu strajk głodowy, usiłując przypomnieć o swoim istnieniu i tragicznej sytuacji.