Drugie spojrzenie: Pan Zemsta. Recenzja filmu DVD Sweeney Todd
Tim Burton znalazł w Hollywood niewielką przestrzeń na realizację własnych niecodziennych projektów. Sweeney Todd: Demoniczny golibroda z Fleet Street jest z pewnością jednym z nich. Ale czy jest też dobrym filmem? Po recenzji filmu kinowego, która u nas ukazała się w lutym, postanowiłem przyjrzeć mu się jeszcze raz.
05.05.2008 11:00
Tim Burton znalazł w Hollywood niewielką przestrzeń na realizację własnych niecodziennych projektów. Sweeney Todd: Demoniczny golibroda z Fleet Street jest z pewnością jednym z nich. Ale czy jest też dobrym filmem? Po recenzji filmu kinowego, która u nas ukazała się w lutym, postanowiłem przyjrzeć mu się jeszcze raz.
Sweeney Todd to bez wątpienia projekt odważny i autorski. I choćby tylko z tego względu zasługuje na uwagę i uważną lekturę. Burton jest twórcą bezkompromisowym, a jego filmy są wypadkową nieskrępowanej osobowości reżysera i wewnętrznej potrzeby wyrażania się za pomocą filmowego medium. Burton nie robi nic pod publiczkę, nie stara się usatysfakcjonować masowego widza. Zyskał sobie dzięki temu zastęp wiernych fanów, którzy dzielnie wspierają go zarówno, gdy odnosi artystyczne sukcesy, jak i (wcale nie takie rzadkie) porażki. Przez całą karierę dorobił się również stałych współpracowników. Sweeney Todd to już szóste wspólne dzieło niezwykłego duetu z Johnnym Deppem oraz piąte z życiową partnerką i muzą - Heleną Bonham Carter. Zresztą kreacje aktorskie są silną stroną najnowszego dzieła twórcy Soku z żuka.
Johnny Depp wciela się w postać demonicznego Todda, golibrody, który kiedyś jako Benjamin Barker wiódł przykładne życie u boku pięknej żony. Sielanka szybko się skończyła za sprawą fanatycznego i egoistycznego sędziego Turpina (Alan Rickman), przemocą wdzierającego się w rodzinne szczęście. Barker powraca po 15 latach jako Todd z jednym tylko celem - krwawej zemsty. Postać Sweeney'ego Todda ma swoje korzenie w taniej literaturze. Na jej podstawie powstało kilka spektakli teatralnych oraz filmów. Najgłośniejszy był telewizyjny obraz w reżyserii Terry'ego Hughesa i Harolda Prince'a. Później na Broadwayu Sweeney'ego Todda, w formie musicalu, wystawił Stephen Sondheim. I to właśnie ?śpiewana" wersja najbardziej przypadła do gustu Burtonowi. Do tego stopnia, że postanowił wyreżyserować własną wersję.
[swf]http://patrz.pl/player.partner.24.swf?id=332761&r=5&o=307171&w=24&color1=000000&color2=ffffff&color3=990000,425,349,8,ffffff[/swf]
Burton, który jak sam mówi nigdy nie był wielbicielem musicali, wyłożył się właśnie na sferze muzycznej i tanecznej. Brak tu wpadających w ucho utworów, czy interesujących choreografii. Nie pomagają też średniej jakości wokalne talenty pary głównych aktorów. W tej sferze na uwagę zasługują ledwie dwie sceny - wyjście Todda na ulicę i z brzytwą w ręku zaczepianie przechodniów oraz wyobrażeniowa sekwencja pani Lovett (Carter), kiedy akcja przenosi się z dusznego i mrocznego Londynu nad morze. Oprócz tych brawurowych sekwencji, gdzie film wreszcie ożywa, fanów musicali raczej nic więcej w pełni nie zadowoli. Po jakimś czasie (niestety niezbyt długim) pojawia się monotonia i uczucie znużenia. Warto jednak wytrwać do końca, ponieważ Burton w efektownym, poetyckim i zaskakującym finale wynagradza wszystkie niedociągnięcia filmu.
Tim Burton jest jednym z tych twórców, którego wyraźnie słabszy film jest zdecydowanie lepszy, niż nawet bardzo dobry jakiegoś hollywoodzkiego wyrobnika. W przypadku Sweeney'ego Todda powiedzenie, że mamy do czynienia z ambitną porażką, nie będzie końcem dyskusji, ale jej początkiem.
foto: Warner Bros.