Gra nie wygląda tak dobrze jak w zapowiedziach? Ktoś nas oszukał!
Twórca Duke Nukem twierdzi, że porównywanie tego, jak gra wyglądała w zapowiedziach, a jak prezentuje się pełna wersja, jest bez sensu. Jeżeli jednak się z tym zgodzimy, to wyślemy twórcom czytelny sygnał: „Możecie nas okłamywać, i tak to łykniemy!”.
Coraz częściej gracze uważniej patrzą autorom gier na ręce i skrupulatnie wyłapują wszelkie zmiany w grafice. Ostatnio oberwało się Watch Dogs – zobaczcie ten gif.
I Dark Souls II. Na forum NeoGaf porównano, jak ta sama scena wyglądała w zapowiedzi (w kwietniu 2013 roku), jak kilka miesięcy później na targach Tokio Game Show i w końcu jak prezentowała się w pełnej wersji. Za każdym razem coraz gorzej.
George Broussard, twórca Duke Nukem, twierdzi, że tego typu porównania są po prostu głupie. Gry podczas produkcji się zmieniają, jedne elementy dochodzą, inne odpadają. Nie powinniśmy więc sugerować się tym, co widzimy w przedpremierowych zwiastunach.
Inaczej zinterpretować tych słów się nie da - George Broussard powiedział po prostu, że autorzy nas oszukują. A my mamy to zaakceptować. Wszystkie filmiki prezentowane na targach to ściema, zawsze musimy liczyć się z tym, że gra będzie wyglądać gorzej. Chodzi tylko o to, by wzbudzić w nas zachwyt i zachęcić do kupna.
A później jakoś to będzie
Z jednej strony to prawda. Pewnie wszyscy pamiętają pierwszy filmik z Killzone 2, który trochę różnił się od pełnej wersji. Takich przykładów jest więcej – inaczej miał wyglądać BioShock: Infinite, inaczej Mafia II.
Killzone 2 PlayStation 3 Trailer - Official E3 2005
Nie oznacza to, że te gry w ostatecznej wersji, wycięte z obietnic, są gorsze - przecież również dają sporo frajdy, zbierają świetne oceny. Czy więc powinniśmy zwracać uwagę na to, jak gra wyglądała w pierwszej zapowiedzi, a jak prezentuje się w dniu premiery?
Tak, powinniśmy
Cieszę się, że tego typu porównania powstają, bo do twórców wreszcie dotrze, że wciskanie nam scen, których nigdy nie zobaczymy, jest zwyczajnym oszustwem.
I gdy sprawa wyjdzie na jaw, to zaszkodzi promocji gry. Może nie spowoduje, że dany tytuł się nie sprzeda, ale brzydki zapach będzie się za twórcami ciągnął. To już coś.
Skoro twórcy zapowiedzieli, że gra będzie wyglądała ślicznie, to także z tego mamy ich rozliczać. Cieszę się, że rozgrywka jest bezkonkurencyjna, ale jeżeli lokacja na zwiastunach zwalała z nóg, to w pełnej wersji także ma to robić. Jeżeli trzeba było nad tym popracować – trudno, przesuńcie premierę.
Wolę dłużej czekać na produkcję, tak jak w przypadku Watch Dogs, niż patrzeć na coś, co nie spełniło moich oczekiwań.
Broussard wspomniał również, że gracze nie muszą kupować obietnic. Najbezpieczniej jest nie składać przedpremierowych zamówień, z czym zgodził się Michał Mielcarek i na Gamezilla.pl napisał tak:
Najlepiej poczekać, aż gra się ukaże, i wtedy zdecydować, czy warto wyłożyć na nią pieniądze. Skoro gracze czują się oszukiwani, dlaczego nie korzystają z najlepszego sposobu, by zaprotestować? Głosujemy portfelami.
Czy kupowanie obietnic jest głupotą?
Na Twitterze dyskutował o tym Mielu i wielu innych graczy. Większość powiedziała: nigdy nie zamówiłem preordera.
Nie widzę w przedpremierowych zamówieniach niczego złego. Jeżeli Dark Souls mnie zachwyciło, to dlaczego miałbym nie zamówić w ciemno dwójki, tym bardziej że w zapowiedziach wyglądała świetnie? To nie gracze są winni – za niespełnione obietnice odpowiadają nie ci, którzy dali się nabrać, tylko ci, którzy je złożyli.
Obiecałeś - zrób to!
Preorder to znak dla twórców, że gracze im zaufali. I to wcale nie oznacza, że teraz można ich kantować. Wręcz przeciwnie, wypadałoby się odwdzięczyć.
Wydaje mi się, że doszło do dziwnej zamiany ról. Obwiniajmy naiwniaków, tłumaczmy oszukujących. Owszem, tylko w utopijnym świecie zły twórca jest karany za krętactwo, ale jeżeli nie będziemy bić na alarm, to nigdy nie zmusimy autorów do odpowiedzialności.