Spełniły się najgorsze scenariusze – nadjeżdżają samochody z DRM. Ja wysiadam!
DRM to zło. DRM to głupota. DRM to wrzód na tyłku dla każdego, kto chciałby zapłacić za produkt bez poczucia, że został przy okazji – mówiąc wprost – wydymany. Niestety, zaraza się rozszerza. Z gier, ebooków i multimediów zaczyna przechodzić na otaczające nas przedmioty. Na przykład na samochody.
18.11.2013 | aktual.: 10.03.2022 11:43
DRM to zło. DRM to głupota. DRM to wrzód na tyłku dla każdego, kto chciałby zapłacić za produkt bez poczucia, że został przy okazji – mówiąc wprost – wydymany. Niestety, zaraza się rozszerza. Z gier, ebooków i multimediów zaczyna przechodzić na otaczające nas przedmioty. Na przykład na samochody.
Gdy kilka miesięcy temu pisałem o krześle z DRM („Krzesło z DRM – usiądziesz na nim tylko osiem razy”), pomysł wydawał się absurdalny również dla twórcy tego mebla. Krzesło było bowiem artystyczną prowokacją, pokazującą świat, w którym chyba nie chcielibyśmy się obudzić.
Był to utopijny świat, w którym tak naprawdę nic do nas nie należy, a płacąc za przedmiot nie kupujemy go, ale jedynie nabywamy prawa, by z niego korzystać. Przez czas i w sposób ściśle określony przez sprzedawcę.
Pamiętacie falę oburzenia, jaka przelała się rok temu przez Sieć po zmianie regulaminu Steam? Oburzaliśmy się, że gry, za które zapłaciliśmy przestają być nasze, bo tak naprawdę zapłaciliśmy nie za grę, ale za prawo do grania. Różnica na pozór drobna i na co dzień raczej niezauważalna, ale nie na próżno stare przysłowie głosi, że diabeł tkwi w szczegółach.
Po co wspominam tu o DRM i zasadach, narzuconych nam dawno temu przez Valve? Problem polega na tym, że zjawiska, znane do tej pory ze świata dóbr niematerialnych zaczynają z niego wypełzać i trafiać do świata fizycznych, otaczających nas przedmiotów.
Świetnym przykładem jest zbudowany na płycie podłogowej Clio, elektryczny Renault Zoe. Na pozór jedno z wielu elektrycznych jeździdełek – małe, idealne do miasta i na krótkie trasy pomiędzy domem i pracą. Diabeł, jak wspomniałem wcześniej, tkwi jednak w szczegółach.
Renault Zoe jest bowiem sprzedawany bez akumulatora. Serio. Nabywca staje się właścicielem nadwozia i wszystkich mechanizmów w środku, ale kluczowy element – akumulator – należy do Renault i jest przez nabywcę samochodu jedynie dzierżawiony.
Na pozór to wygodne rozwiązanie, bo nie musimy się przejmować awariami czy niezawinionymi uszkodzeniami akumulatora – tę kwestię Renault bierze na siebie. Co więcej, jak wspomniał Piotr Ślusarczyk, który niedawno testował ten samochód:
[cytat]W niedalekiej przyszłości jednak będzie możliwe zapłacanie wszystkich rat za użytkowanie baterii z góry lub wykupienie jej na własność.[/cytat]
Niestety, jest też druga strona medalu.
Jest nią zapis, zgodnie z którym Renault w każdej chwili może zablokować możliwość ładowania akumulatora. Zdalnie. Gdy na przykład uzna, że nie wywiązujemy się ze zobowiązań i nie zapłaciliśmy miesięcznej opłaty za dzierżawę.
To nie koniec. Przeglądając niedawno blogi motoryzacyjne trafiłem na świetny artykuł, którego autor pastwi się nad reklamą Forda Fiesty. No cóż, reklama, jak reklama, w jednej pani uśmiecha się do talerza i gawędzi z sałatą, a w innej miniaturowa głowa ojca dynda sobie przy samochodowym kluczyku.
W tym wypadku chodzi jednak o fakt, że tak naprawdę od strony mechaniki współczesne samochody coraz mniej różnią się od siebie w ramach jednego modelu. Skąd zatem dostepny w sprzedaży, szeroki wahlarz różnych wersji? Sekretem są ograniczenia, narzucone przez producenta w oprogramowaniu sterującym silnikiem i podzespołami pojazdu.
Co zatem kupuje nabywca? Samochód? Czy może raczej po prostu jakąś część jego funkcji, okrojoną w stosunku do rzeczywistych możliwości i sprzedawaną w pakiecie przez producenta? Niedawno pisał o tym Złomnik:
[cytat]Już parę lat temu okazało się sensacją, że nawet najprostszy model z grupy VW i z silnikiem TDI posiada w komputerze funkcję tempomatu oraz wyświetlania średniego spalania, wystarczy podmienić zegary i manetkę kierunkowskazów oraz przeprogramować to i owo. Ten trend będzie się nasilał.
(…) na większą skalę nie opłaca się np. produkować dwóch rodzajów foteli do Fiesty: z podgrzewaniem i bez. Taniej jest robić tylko jeden rodzaj z wbudowaną już matą grzewczą, a wystąpienie tego elementu wyposażenia zabezpieczyć elektronicznie.[/cytat]
Rzecz jasna nie dotyczy to tylko samochodów. Wystarczy choćby wspomnieć procesory, w których dostępna jest tylko część rdzeni, bo producentowi bardziej opłaca się wytwarzać jeden model i różnicować go później na wersje tańsze i droższe poprzez blokadę części funkcji.
Krótko mówiąc: wygląda na to, ze nadchodzą czasy, w których coraz rzadziej będziemy płacić po prostu za przedmiot. Zapłacimy za to za możliwości, jakie oferuje i prawo do korzystania z nich.
Pół biedy gdy, jak w przypadku podzespołów komputerowych, dostajemy po prostu to, za co zapłaciliśmy. A do tego bonus w postaci sprzętu, który – jeśli nam się poszczęści – może nawet uda się odblokować. Gorzej, gdy – jak w przypadku Renaulta Zoe – producent przez cały czas zachowuje kontrolę nad przedmiotem, który na pozór należy do nas. I może zrobić z nim to, co konstruktorzy wspomnianego na początku krzesła z DRM-em.
Zazwyczaj, gdy piszę o jakichś nowych, technologicznych ciekawostkach jestem pełen entuzjazmu. Jestem nawet w stanie zaakceptować fakt, że Tesco będzie skanować moją twarz, Google czytać maile a Facebook śledzić ruchy mojego kursora. Nie twierdzę, że mi się to podoba, ale jest to cena, jaką płacę za wygodę. I zazwyczaj jestem gotów tę cenę zapłacić.
Może jestem pesymistą, ale oczami wyobraźni widzę niedaleką przyszłość, w której przeciętny człowiek może sobie pozwolić jedynie na wypożyczenie przedmiotów. Te z DRM-em są stosunkowo tanie i powszechnie dostępne, ale na prawdziwą własność stać jedynie promil najbogatszych. Bo własność staje się luksusem, o którym zwykli ludzie mogą tylko pomarzyć.
I wiecie co? Wcale mi się taki świat nie podoba. A jednocześnie jestem coraz bardziej przekonany, że właśnie w tę stronę zmierzamy.
Źródło: Boing Boing