Na pierwszy w powojennej kinematografii polski film SF trzeba było trochę poczekać. Jest nim „Milcząca gwiazda”, nakręcona w 1959 roku we współpracy z Niemiecką Republiką Demokratyczną. Scenariusz oparto na „Astronautach” Stanisława Lema, przerabiając jednak przedstawioną przez pisarza uniwersalną historię na banalną polityczną agitkę.
Fabuła nawiązuje do katastrofy tunguskiej, którą miał spowodować statek obcych. Znaleziona po latach czarna skrzynka pozaziemskiego statku kosmicznego skłania Ziemian do podróży na Wenus, a w roli dobrego wujka występuje Związek Radziecki, umożliwiając międzynarodowej wyprawie podróż na pokładzie statku kosmicznego Kosmokrator.
Zobacz również: LG Innofest 2014 lustro przyszłości
Sam statek to uczta dla oczu wielbicieli takich klimatów. Mrugające rzędy kolorowych światełek i ekrany wyświetlające skomplikowane wzorki to kwintesencja tego, jak przed półwieczem wyobrażano sobie technologie przyszłości. Co istotne, jeśli przymkniemy oko na propagandowe wstawki, dostaniemy nie najgorszy film z ciekawą scenografią i niezłymi jak na rok powstania efektami. Mimo to Stanisław Lem skwitował go tak:
Wygłaszano w nim niemal przemówienia na temat walki o pokój, nawalono jakiejś tandetnej scenografii, bulgotała smoła, której nawet dziecko by się nie przestraszyło… Ten film był dnem dna! (…) „Milcząca gwiazda” była okropną chałą, bełkotliwym socrealistycznym pasztetem.
Dla mnie to bardzo smutne doświadczenie. Jedynym pożytkiem wynikającym z faktu realizacji tego knota była możliwość obejrzenia zachodniej strony Berlina. Mur dzielący Berlin na dwie części jeszcze nie istniał, zatem w przerwach pomiędzy ciągłym awanturowaniem się z reżyserem wymykałem się na stronę zachodnią.
Wielbiciel kawy, transhumanizmu, papierowych książek oraz starych i nowych technologii. Wyznawca praw Murphy’ego i czciciel Garfielda, oddycha sygnałem Wi-Fi.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze