Najlepsze książki science fiction. Niezbędnik nie tylko dla wielbicieli gatunku
Które powieści SF są warte przeczytania? Z długiej listy tytułów wybrałem 11 książek, bez których współczesna fantastyka naukowa byłaby jedynie marnym cieniem samej siebie. Zgadzacie się z tym zestawieniem? A może macie inne, własne propozycje?
12.03.2017 | aktual.: 10.03.2022 08:30
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Aldous Huxley – „Nowy wspaniały świat”
Myślę, że pan Huxley byłby bardzo zdziwiony, widząc nasz współczesny świat. I chyba nieco zawiedziony, gdy dotarłoby do niego, że nie posłuchaliśmy przestróg zawartych w wydanym w 1932 roku „Nowym wspaniałym świecie”.
Ta przedwojenna antyutopia okazała się zaskakująco trafnie przewidywać przyszłość. Niezależnie od tego, co nas w naszej rzeczywistości uwiera i z czym się nie zgadzamy – niemal na pewno znajdziemy przestrogę przed tym w dziele Huxleya. Konsumpcjonizm, kult młodości, planowany cykl życia produktów, kształtowanie bezmyślnej, niezdolnej do buntu jednostki – niewiele jest 80-letnich książek, które tak trafnie opisywałyby naszą współczesność.
Na dodatek niewykluczone, że to wszystko nie zostało wymyślone przez Huxleya, ale przez Polaka, Mieczysława Smolarskiego, który w dwudziestoleciu międzywojennym napisał m.in. „Miasto światłości” i „Podróż poślubną Pana Hamiltona”, a w późniejszych latach, bez większego efektu, oskarżał Aldousa Huxleya o plagiat. Nie ma wielkiej literatury bez skandalu?
Carl Sagan – „Kontakt”
Pamiętam, że jako dzieciak z przejęciem ściągałem ze strony SETI wygaszacz ekranu, który w czasie bezczynności komputera zajmował się analizowaniem danych z radioteleskopów w poszukiwaniu sygnału pozaziemskiej cywilizacji. Z poczuciem dumy miałem świadomość, że staję się częścią czegoś niebywale ważnego i uczestniczę w badaniach, odpowiadających na jedno z fundamentalnych pytań – czy jesteśmy sami we Wszechświecie?
Tej zaszczepionej w dzieciństwie pasji nie było bez Carla Sagana – wizjonera, futurologa i utalentowanego pisarza, który zrobił bardzo wiele dla popularyzacji programu SETI nie tylko wśród astrofizyków i wyznawców ufoków, ale wśród milionów zwykłych ludzi.
„Kontakt” to genialnie napisana powieść, w której pochodząca z gwiazdozbioru Wegi wiadomość od obcej cywilizacji staje się pretekstem do rozważań o agnostycyzmie, Bogu, początku i zderzeniu wiary z nauką. Całkiem niezła, choć dość luźno traktująca książkowy pierwowzór, okazała się również ekranizacja „Kontaktu” z 1997 roku.
Philip K. Dick - wszystko
Wiem, że trochę narusza to przyjętą konwencję, ale tym razem zamiast konkretnego tytułu będzie autor. Gdyby usiłować wskazać najważniejsze dzieło Philipa K. Dicka, musiałby to być „Ubik” – genialny, ponadczasowy, stawiający mądre pytania i sprawdzający się zarówno w roli po prostu książki, jak i fundamentu pod dyskusję o granicy pomiędzy rzeczywistością i ułudą.
Ale gdybym polecił w tym miejscu wyłącznie „Ubika”, wyrządziłbym Dickowi niedźwiedzią przysługę. Przeplatające się w życiorysie tego autora geniusz i szaleństwo (o skomplikowanym życiorysie Dicka przeczytacie w artykule „Ćpun, szaleniec i geniusz. Powstaje kolejna ekranizacja Philipa K. Dicka!”) znajdują ujście w ponadczasowych dziełach, których siłę rażenia zwiększają udane ekranizacje.
„Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?”, czyli literacka baza dla „Łowcy androidów” czy „Człowiek z wysokiego zamku”, przedstawiający alternatywną rzeczywistość, w której druga wojnę wygrali ci źli to po prostu bardzo dobre książki. Tylko i aż. Warto je przeczytać.
Kurt Vonnegut – „Galapagos”
Z Vonnegutem problem jest taki, że na słowa science fiction pierwszym skojarzeniem wydaje się „Rzeźnia numer pięć”, przeplatająca SF z wątkami autobiograficznymi i mocno antywojenną wymową.
Choć opisywana w niej zagłada zbombardowanego Drezna szokuje, to niewiele wspólnego z faktami ma popularne twierdzenie, że było to miasto bez znaczenia strategicznego i bez celów o charakterze wojskowym. Spory o sens nalotów dywanowych zostawmy jednak historykom, zamiast „Rzeźni…” sięgając po genialny, choć mniej znany „Galapagos”.
To przewrotne dzieło w zabawny sposób przybliża wszystkim sceptykom teorię ewolucji, rozprawiając się przy okazji z przekonaniem, że nasze mózgi, z których przecież jesteśmy tak dumni, są wartością samą w sobie. Co byłoby, gdyby człowiek ewoluował w trochę innych warunkach, niż afrykańskie sawanny?
George Orwell – „Rok 1984”
Gorzką ironią będzie stwierdzenie, że antyutopia Orwella miała być przestrogą, a okazała się instrukcją. Jestem daleki od ciągłego narzekania na inwigilację ze strony różnych służb, ale ona pozostaje faktem – techniczne możliwości inwigilowania nas na każdym niemal kroku istnieją i zapewne nieprędko dowiemy się, czy i jak nasze i obce władze z nich korzystają.
Wizja świata, w którym obywatele podlegają stałemu nadzorowi, a władze utrzymują ludzi w posłuszeństwie, podtrzymując stan zagrożenia, przypomina nieco obserwacje Naomi Klein z „Doktryny szoku”. Gdy dołożymy do tego manipulowanie przeszłością i obowiązek, by Wielkiego Brata kochać szczerze, bez przymusu, wielu czytelników zacznie doszukiwać się analogii z naszą rzeczywistością.
Czy słusznie? Orwell był nie tylko genialnym obserwatorem, o czym przekonuje nas „Folwark zwierzęcy”, ale i utalentowanym wizjonerem, który stworzył chyba najbardziej przekonującą wizję totalitaryzmu w historii.
Arkadij i Borys Strugaccy – „Piknik na skraju drogi”
„Piknik…” Strugackich to klasyka. I jak na klasykę przystało, ma swoje wady, więc polecanie jej komuś, by to od niej zaczął przygodę z literaturą SF byłoby równie bezsensowne, jak rekomendowanie Tolkiena początkującemu wielbicielowi fantasy. W obu przypadkach genialne i ważne dla gatunku dzieła mogą okazać się nieatrakcyjne, zniechęcając do siebie część czytelników.
„Piknik na skraju drogi” to książka nieefektowna. Zamiast rozmachu i epickiej narracji jest tam zgorzkniały bohater i jego emocje. I Zona, jedna ze stref, którą podczas pobytu na Ziemi odwiedzili Obcy, zostawiając po sobie artefakty o niezwykłych właściwościach. „Piknik” mimo swojej specyfiki (a może właśnie dzięki niej?) ma dla mnie wyjątkowe znaczenie również z innego powodu – nie dość, że doczekał się ekranizacji w postaci filmu Andrieja Tarkowskiego, to zainspirował twórców „S.T.A.L.K.E.R-a”.
Przy okazji gorąco polecam inną adaptację twórczości Strugackich – grę „Dead Mountaineer's Hotel”, opartą na powieści „Hotel pod poległym alpinistą”. Tak, jak S.T.A.L.K.E.R. to w moim prywatnym rankingu jeden z czołowych shooterów FPS (choć o przynależności gatunkowej tego tytułu można toczyć długie dysputy), tak niewydany w Polsce „Dead Mountaineer's Hotel” to jedna z najbardziej klimatycznych przygodówek point’n’cliock ostatniego dziesięciolecia. Mimo marnej oceny na Metacritiku niezła zabawa dla fanów gatunku.
Juliusz Verne – „Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi”
To zadziwiające, jak dobrze twórczość genialnego Francuza znosi próbę czasu. Gdy sięgniemy po XIX-wieczne tytuły, aspirujące do fantastyki naukowej, większość z nich wyda się nam dzisiaj zabawnie anachroniczna. Owszem, można przeczytać, ale raczej po to, by przekonać się, jak pisano ponad wiek temu, a nie w celu zanurzenia się w przedstawionym świecie.
Z Verne’em jest inaczej. Choć jego science fiction stało się z czasem retrofuturyzmem, to nadal daje się czytać z przyjemnością. A opis przygód Pierre’a Aronnaksa i kapitana Nemo (wiecie, że w rękopisie powieści był Polakiem?) tylko potwierdza starą zasadę, ze technologie, nauka i śmiałe wizje przyszłości to w science fiction tylko dodatek.
Naprawdę liczy się tylko jedno – ciekawa, wciągająca opowieść. Zmienia się technologia, czas weryfikuje wizje tego, co miało być przyszłością, ale dobre opowieści znoszą tę próbę bez uszczerbku. Przypuszczam, że „Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi” za 100 lat będzie się czytało równie dobrze, jak obecnie. O ilu współczesnych książkach można powiedzieć to samo?
Janusz Zajdel – „Limes inferior”
Jeśli Stanisław Lem uznaje cudzą książkę za najoryginalniejsze dzieło SF, to coś musi być na rzeczy. Choć antyutopijna powieść Janusza Zajdla pełnymi garściami czerpie z Huxley’a i Orwella, to rezultat jest więcej, niż dobry. Polski pisarz stworzył dzieło, które bez wstydu możemy ustawić w jednym szeregu z najwybitniejszymi dziełami SF ostatniego wieku.
Limes inferior to opowieść, w której bez trudu znajdziemy nawiązania do absurdów PRL-owskiej rzeczywistości. Autor rzuca nas do Agrolandu, gdzie opiekuńcze państwo nikogo nie pozostawia bez wsparcia, a społeczeństwo podzielone jest na klasy, definiowane poziomem inteligencji.
Odzwierciedla go – przynajmniej w teorii - uzyskana podczas testu cena, która decyduje o przywilejach i obowiązkach mieszkańców. Jak to zwykle bywa, każdy system pozostawia pole do nadużyć, wśród których jak ryba w wodzie czują się ci, którzy inteligencją górują nad wszystkimi pozostałymi.
Ray Bradbury – „451 stopni Fahrenheita”
Dawno, dawno temu, niedługo po pierwszym „Matriksie” obejrzałem film „Equilibrium”. Pamiętam, że zrobił na mnie ogromne wrażenie – wizja pozbawionego emocji świata, gdzie nad powszechną obojętnością czuwają Klerycy Grammatonu (nowsze tłumaczenie, wstawiające mnicha w miejsce kleryka wydaje się nieco mniej trafne), jawiła się szalenie intrygująco. Podobnie jak jedna z pierwszych scen filmu, gdzie na naszych oczach niszczone jest dzieło zakazane – Mona Lisa.
Dopiero kilka lat później sięgnąłem po literacki pierwowzór, do którego nawiązuje zarówno „Equilibrium”, jak i filmowa adaptacja, „Fahrenheit 451” z 1966 roku. Tytuł odnosi się do rzekomej temperatury zapłonu papieru. W 451 stopniach Fahrenheita płoną w niej zakazane książki.
Zamiast literatury ludziom muszą wystarczyć ogłupiające media, idiotyczne rozrywki i szkolna edukacja, sprowadzona do oglądania filmów. I choć antyutopia Bradbury’ego odnosiła się do Ameryki lat 50., jej aktualność z biegiem czasu wcale nie zmalała – autor z zadziwiającą przenikliwością dostrzegł mechanizmy, które mogą degenerować społeczeństwo dobrobytu.
William Gibson – „Neuromancer”
Gdyby William Gibson żył jakieś 2 tys. lat temu, zapewne zostałby obwołany prorokiem. Przedstawiona przez niego ponad 30 lat temu wizja rozwoju technologii okazała się z czasem zadziwiająco trafna, a zawarte w „Neuromancerze” pomysły i wątki ściśle splotły się z popkulturą.
Czy bez „Neuromancera” doczekalibyśmy się dzieł takich jak „Ghost in the Shell”, „Matrix” czy Johnny Mnemonic”? Nie można tego wykluczyć – przecież niezależnie od działa Gibsona kino zafundowało nam kapitalny „Tron”.
Z drugiej strony to przecież właśnie Gibson objawił nam klasyczny cyberpunk z ponurym światem przyszłości, megakorporacjami wypierającymi instytucje państwa, hakerskim podziemiem, połączeniami układu nerwowego z komputerami i terminem „cyberprzestrzeń”. I sztandarowym pytaniem: gdzie kończy się program komputerowy, a zaczyna człowieczeństwo?
Cormac McCarthy – „Droga”
Po „Drogę” sięgnąłem zachęcony wspaniałą, kinową adaptacją w wykonaniu Johna Hillcoata. Film był wybitny, zrobił na mnie ogromne wrażenie i bałem się, że w takim zestawieniu książka może okazać się niemiłym rozczarowaniem. Nic bardziej mylnego! To jedno z tych dzieł, do którego nie warto siadać mając w perspektywie wczesną pobudkę. Po prostu nie warto, bo noc i tak mamy z głowy.
Próba streszczenia fabuły kilkoma słowami nie będzie dla niej łaskawa. Postapokaliptyczny świat, przez który wędrują ojciec z synem jest szary i monotonny, podobnie jak szara i monotonna jest wędrówka naszych bohaterów, przerywana odnalezieniem magazynu z żywnością albo spiżarni kanibali.
Zamiast raczyć nas opisami katastrofy, autor skupia się na czymś znacznie ważniejszym – bohaterach, którzy już nawet nie pamiętają, czym jest nadzieja czy szansa ucieczki od zagłady, ale na przekór wszystkiemu pielęgnują w sobie to, co najcenniejsze – wrażliwość i człowieczeństwo. Nie bójcie się jednak, że McCarthy ucieka w tanie moralizatorstwo i banał – pełnię emocji przemyca w swoim dziele w mistrzowski, bardzo subtelny sposób.
I to już koniec. A właściwie koniec początku, bo na dobrą sprawę to tylko pierwsze jedenaście tytułów z listy, która mogłaby się ciągnąć bez końca. Orson Scott Card, Ursula Le Guin, Douglas Adams, Roger Zelazny, Isaac Asimov, a z Polski Stanisław Lem, Jacek Dukaj czy od niedawna Maja Lidia Kossakowska – science fiction ma szczęście do wyjątkowo licznego grona twórców, którzy są albo genialni, albo po prostu piszą tak, że warto ich polecić bez chwili zastanowienia.
Przychodzi jednak chwila, kiedy trzeba powiedzieć „dość”. I dlatego kończymy w tym miejscu, zamykając w jedenastce to, co w science fiction moim skromnym zdaniem najlepsze. Nie wątpię, że dla wielu z Was te książki nie są niczym nowym. I nie wątpię, że wielu wybrałoby zupełnie inne tytuły i autorów. O jakie książki uzupełnilibyście tę listę? A może napisalibyście własną, zupełnie różną od mojej?