Artysta chce, aby usunięto złą recenzję. Wszystko przez absurdalne unijne prawo
Europejski Trybunał Sprawiedliwości chciał dobrze, ale stworzył potworka. Korzystając z "prawa do bycia zapomnianym" niektórzy próbują redagować Internet, tak aby można było w nim znaleźć same pozytywne informacje na ich temat.
04.11.2014 | aktual.: 10.03.2022 10:50
Nieraz już pisaliśmy o tym, że "prawo do bycia zapomnianym", które pozwala poprosić Google o usunięcie linku z wyników wyszukiwania, to kompletny absurd – choćby dlatego, że Internet nie zapomina niczego i to, co usuniemy dziś z wyszukiwarki, pojawi się jutro w innym miejscu. Nikt nie wyjaśnił lepiej niż John Oliver, czemu to nie ma żadnego sensu.
Right To Be Forgotten: Last Week Tonight with John Oliver (HBO)
Niestety, najwyraźniej mało kto w ogóle rozumie, na czym to w ogóle polega. Ludzie piszą więc wnioski, a Google większość tych wniosków odrzuca, bo po prostu nie może ich przyjąć. Czemu? Ano na przykład dlatego, że osoba składająca wniosek o usunięcie linku z wyszukiwarki jednocześnie jest autorem tekstu pod linkiem. Serio, to bardzo częsta przyczyna odmowy.
Pianista chce, aby zapomniał o nim "Washington Post"
Ale tego pana nie przebije chyba nikt. Dziennik Internautów pisze, że pianista Dejan Lazic zażądał od gazety "Washington Post" usunięcia recenzji jego koncertu z 2010 roku. Tekst rzeczywiście jest dość nieprzychylny, ale bez przesady. Zdarzało mi się czytać dużo bardziej miażdżące recenzje. Artysta nie zwrócił się w ogóle do Google z wnioskiem o usunięcie linku z wyszukiwarki, poszedł prosto do źródła.
Gazeta oczywiście odmówiła, argumentując, że "prawo do bycia zapomnianym" nie dotyczy mediów, a jedynie wyszukiwarek. Czyli jeśli pianista chce, aby recenzja była trudniejsza do odnalezienia, powinien zwrócić się do Google. Przy czym nawet jeżeli Google rozpatrzy wniosek pozytywnie, będzie to jedynie skutkować zniknięciem linku z wyników wyszukiwania, ze strony internetowej amerykańskiej gazety nic nie zniknie.
Wrażliwy na swoim punkcie pianista ma teraz dodatkowy kłopot: ponieważ "Washington Post" ujawnił, że taka prośba miała miejsce, właśnie stał się sławny na całym świecie jako twórca, który domagał się usunięcia nieprzychylnej recenzji. Taki mały paradoks.
Zredaguj sobie Internet?
Choć unijni biurokraci chcieli dobrze, już teraz widać, że "prawo do bycia zapomnianym" może być niebezpiecznym precedensem. Owszem, to prawda, że nie wszystko, co znajdujemy na swój temat w Internecie, jest zgodne z wizerunkiem, który chcielibyśmy prezentować przed światem. Czasem chodzi o jakieś głupie zdjęcie, które wrzucił dawny znajomy, czasem o coś, co napisaliśmy w serwisie społecznościowym, do którego już dawno zapomnieliśmy hasło. Takie sytuacje się zdarzają - i za swoją głupotę powinniśmy płacić. My – nie Google.
"Washington Post" dobrze zrobił, że nagłośnił sprawę artysty, który żądał skasowania recenzji. Wiadomo, że jest to jednostkowy przypadek – nie każdy od razu będzie chciał redagować po swojemu Internet – ale to też przypadek, pokazujący, jak nowe prawo zmieniło myślenie. Teraz każdy uważa, że może niewielkim kosztem zatuszować niewygodną prawdę o sobie. I że to jego święte prawo.
Problem w tym, że w przypadku osób publicznych to nie może być takie proste. Informacje o długach polityka (pamiętacie tego nieszczęsnego Hiszpana, który tak bardzo chciał być zapomniany, że aż piszą o nim do dziś?) czy kiepskim koncercie artysty nie mogą tak po prostu znikać, bo my, potencjalni wyborcy/słuchacze mamy prawo je znać. A przynajmniej mieć powinniśmy.