Nazizm z Księżyca, czyli dziwna historia obcych planet w popkulturze
W pierwszych dziesięcioleciach XX wieku w kinie i literaturze zaczęto dostrzegać potencjał, jaki tkwi w tematyce science fiction. Od Georga Meliesa, na którego nagrobku nie bez powodu widnieje inskrypcja "twórca widowiska filmowego", do amerykańskiego pisarza E.R. Burroughsa, znanego światu dzięki stworzeniu postaci Tarzana, większość ówczesnych wielkich przodowników popkultury czerpało inspirację z... planet Układu Słonecznego.
27.02.2012 17:00
W pierwszych dziesięcioleciach XX wieku w kinie i literaturze zaczęto dostrzegać potencjał, jaki tkwi w tematyce science fiction. Od Georga Meliesa, na którego nagrobku nie bez powodu widnieje inskrypcja "twórca widowiska filmowego", do amerykańskiego pisarza E.R. Burroughsa, znanego światu dzięki stworzeniu postaci Tarzana, większość ówczesnych wielkich przodowników popkultury czerpało inspirację z... planet Układu Słonecznego.
Melies z "Podróżą na Księżyc" (1902) i Burroughs z "The Princess of Mars" (1912) ustanowili swoisty kanon wykorzystywania powszechnie znanych ciał niebieskich do tworzenia rozbudowanych, fikcyjnych historii. Dziś, w dobie post-NASA, teorii strun i podbudowanych "poważną" nauką hipotez na temat światów równoległych, wydawać by się mogło, że temat tajemniczych zjawisk w obrębie Księżyca, Marsa czy Wenus to już pieśń przeszłości. Nic podobnego: w tym roku do kin ma wejść wysokobudżetowy film o żądnych zemsty astrohitlerowcach, a niewyszukana, choć bardzo kosztowna seria o kosmicznych robotach za tło fabularne ma właśnie Srebrny Glob. Może więc warto zastanowić się, co stanowi o fenomenalnej żywotności tak z pozoru banalnego motywu?
Jeden z pierwszych filmów science fiction, zrealizowany przez Meliesa "Lune a un metre" (1898), opowiada historię astronoma, którego pracownię nawiedza... księżyc. Francuski pionier kina był jednym z pierwszych artystów tak silnie eksperymentujących z obrazem i scenografią w celu uzyskania jak najbardziej niesamowitego wrażenia. Olbrzymia wyobraźnia w połączeniu z prawdziwą pasją (kto dzisiaj jest w stanie nakręcić ponad 70 krótkometrażowych filmów rocznie, napisać scenariusz, zaprojektować scenografię i jeszcze w nich zagrać?) dawały świetne rezultaty, a nowatorski pomysł zbudowania własnego studia filmowego pozwalał wcielać w życie nawet najbardziej szalone projekty.
Pojawiający się znikąd diabeł, wrzucanie dzieci do paszczy gigantycznego, poruszającego ustami kartonowego księżyca czy imponująca armata w roli kosmodromu to rzeczy, których się nie zapomina. Do przełomu XIX i XX wieku swojski Księżyc na stałe zagościł więc w kanonie popkultury jako możliwy do osiągnięcia cel dążeń człowieka, a po magicznym obliczu naturalnego satelity Ziemi pozostały tylko karykaturalnie animowane oczy, nos i usta.
Popularyzacja planet Układu Słonecznego jako atrakcyjnych miejsc dla osadzenia akcji prawie równolegle dokonywała się też na obszarze literatury. Symptomatyczny jest tu przypadek wspominanego już Burroughsa, który motyw obcych planet wprowadził na niesłychaną dotąd skalę: poczynając od serii o Marsie i jego sztandarowym bohaterze-eksploratorze Johnie Carterze (ponad 10 książek), aż po cykl Wenus (5 pozycji).
Oczywiście, jednym z najsłynniejszych pisarzy SF zajmujących się podróżami do obcych planet był Jules Verne, w swojej kluczowej dla całego gatunku trylogii ("Z Ziemi na Księżyc", "Wokół Księżyca", "Świat do góry nogami") ustanawiając kanon opisywania bliskich Ziemi ciał niebieskich. Profetyzm Verne'a był symptomatyczny: kosmiczną rakietę buduje w jego książkach Klub Puszkarzy z Baltimore. Co prawda od stanu Maryland do Cape Canaveral na Florydzie, skąd startowały kosmodromy NASA, jest dość daleko, jednak oba miejsca jako pole przyszłej ekspansji człowieka w Kosmos musiały w połowie XIX wieku brzmieć równie nieprawdopodobnie.
Iron Sky Official Theatrical Trailer [HD]
Jak powszechnie wiadomo, Księżyc znajduje się w stanie rotacji synchronicznej, co oznacza, że z Ziemi widoczna jest tylko jedna jego strona. Inspiracje "ciemną stroną Księżyca" w popkulturze są zbyt liczne, by je tu wymieniać; wystarczy poprzestać na ogólnym stwierdzeniu, że metaforyka skrywającej tajemnicę, wiecznie zakrytej strony Srebrnego Globu wciąż stanowi nośny temat dla kina i literatury. By nie popaść w banał, twórcy coraz częściej uciekają się do niej w kontekście raczej humorystycznym, puszczając oko do zorientowanego w kulturowych kliszach odbiorcy.
Z tego typu praktyką mamy na pewno do czynienia we wchodzącym wkrótce do polskich kin dziele pt. "Iron Sky", gdzie skrywający się po ciemnej stronie Księżyca hitlerowcy po latach przygotowań postanawiają napaść i zdominować niczego niespodziewającą się Ziemię... Skrajnie odmiennym filmem, który w subtelny i inteligentny sposób wykorzystuje stary, symboliczny potencjał satelity Ziemi (miejsce odosobnienia, wyznaczanie rytmu czasu, miłość i tajemnica), jest z kolei "Moon" (2009) Duncana Jonesa.
Co ciekawe, bliskie Ziemi planety są wykorzystywane przez popkulturę bądź w sposób banalny i niemal autoparodystyczny ("Iron Sky", "Transformers 3"), bądź umownie, na zasadach doraźnego rekwizytu, wtopionego w konwencję obszaru fabuły ("Moon", "Kroniki Marsjańskie" Raya Bradbury'ego). Można z tego faktu wyprowadzić wniosek o problemach gatunku SF i popkultury w ogóle – jak twórczo korzystać z wiekowych zasobów ludzkiej myśli, nie popadając przy tym w banał ani ich nie ośmieszając? To już jednak zupełnie inny temat.