„Rządy umysłowego motłochu”, czyli demokracja i wolność słowa w Internecie
Internet to spełnienie marzeń o wolnym, pozbawionym ograniczeń obiegu informacji? Ten powszechny mit nie wytrzymuje konfrontacji z faktami. Jest gorzej, niż mogłoby się wydawać.
18.02.2014 | aktual.: 10.03.2022 11:32
Mit internetowej wolności
Internet sprzymierzeńcem demokracji, wolności słowa i swobodnego dostępu do informacji? Na pozór wydaje się to oczywiste i w tym właśnie tonie utrzymana jest większość różnych artykułów i wypowiedzi dotyczących wpływu globalnej Sieci na społeczeństwa i politykę.
Tylko czy ten rzadko kwestionowany dogmat jest prawdziwy? Czy patrząc na Internet z nadzieją, nie jesteśmy czasem głupcami wypatrującymi ratunku tam, skąd nadciąga zagrożenie?
Opublikowany tydzień temu artykuł „Google, nienawidzę cię. Jesteś rakiem wykańczającym nasz świat” i dyskusja, jaka się pod nim toczyła, pokazują, że opinie na temat kondycji współczesnego Internetu są podzielone. To, co przez jednych – łącznie ze mną – wskazywane jest jako potencjalne zagrożenie, dla innych może być po prostu znakiem czasu i ułatwieniem, z którego warto skorzystać.
Dyskusję na temat Sieci można uciąć jednym porównaniem: Internet jest jak nóż i podobnie jak on może być wykorzystany zarówno w dobrym, jak i złym celu. Tu pojawia się jednak kolejna kwestia: czy czasem nie przesadzamy, nadając Internetowi zbyt duże znaczenie?
Iluzja wielkości
Problem w dużym uproszczeniu polega na tym, że wpływ wirtualnego świata (jego społecznego, a nie czysto technicznego wymiaru) na rzeczywistość jest zazwyczaj zupełnie nieadekwatny do tego, ile czasu poświęcają mu media, zarówno te tradycyjne, jak i internetowe.
Gdy czytam o jakiejś oddolnej inicjatywie, gdzieś pod koniec artykułu często znajduję wzmiankę o tym, że powstał fanpejdż i polubiło go już, o rety!, aż 700 osób. Albo 5 tysięcy. Zazwyczaj dziennikarze podają tę informację tak, jakby te lajki miały jakiekolwiek znaczenie. Jakby mogły coś zmienić.
Pamiętacie aferę, jaka rozpętała się po skrytykowaniu tatara Sokołowa przez nierzetelnego vlogera, co skończyło się pozwem? Albo falę oburzenia po tym, jak firma LPP postanowiła przenieść swoje marki na Cypr? Internetowe pospolite ruszenie w obu przypadkach wydawało się liczne i zdeterminowane. W praktyce okazało się zupełnie nieistotne.
Po co przytaczam te przykłady? Nie jest moim celem krytyka ludzi, którzy w Internecie w różny sposób wyrażają swój sprzeciw czy niezadowolenie. Ich prawo. Chodzi mi jednak o fakt, że to, co z internetowej perspektywy było doniosłym wydarzeniem, w rzeczywistości okazało się czymś mało znaczącym. Równie nieważnym, jak twitterowa błazenada polityków dogryzających sobie nawzajem z przekonaniem, że w sztuce ironii pokonali już wszystkich doktorów House’ów świata.
W kupie siła
Kilka lat temu profesor Jaron Lanier, któremu zawdzięczamy pojęcie rzeczywistości wirtualnej, zaczął bić na alarm przed nadmiernym zaufaniem do powszechnego w Internecie „ducha roju” i jego rzekomej mądrości. Odniósł się wówczas do serwisów takich, jak Reddit czy Digg (o Wykopie niestety nie słyszał) i skrytykował Wikipedię, którą nazwał triumfem "rządów umysłowego motłochu".
Jaron Lanier:
(…) w tej chwili coraz większą popularność zdobywa przekonanie, że kolektyw może ustalać nie tylko wartości liczbowe, jak cena rynkowa towaru, lecz również dysponuje jakąś wyższą inteligencją dostarczającą własnych idei, a nawet najważniejszych opinii. Ten sposób myślenia już wiele razy w historii prowadził do społecznych i politycznych katastrof. Mnie niepokoi wizja, że tylko kolektyw – a nie pojedynczy człowiek – jest ważny i prawdziwy. To był błąd popełniany przez wszystkie totalitarne ideologie, od nazizmu przez Pol Pota po islam.
Mocna opinia. I gdyby wygłosił ją ktoś inny, niewykluczone, że zostałaby potraktowana jako marudzenie jakiegoś oszołoma. Problem w tym, że Lanier oszołomem raczej nie jest. Choć z wyglądu przypomina basistę nu metalowej kapeli, jest zarówno praktykiem (opracował m.in. gogle i rękawice do obsługi VR), jak i teoretykiem cyfrowych technologii. A przy okazji został w 2010 roku zaliczony przez Time’a do grona 100 najbardziej wpływowych ludzi.
Głos krytyków
Co więcej, Jaron Lanier nie jest w swoich poglądach odosobniony, a wtórują mu nie jakieś szerzej nieznane, wyciągnięte z kapelusza „autorytety”, ale postaci o cenionych i potwierdzonych kompetencjach. Aby nie szukać daleko – przed rokiem, podczas zorganizowanej w Sopocie konferencji EFNI 2013 (Europejskie Forum Nowych Idei) prof. Benjamin R. Barber kierującyInterdependence Movement podczas swojego wystąpienia zwrócił uwagę:
Benjamin R. Barber:
ciosem dla demokracji w dobie Internetu może być [b]koncentracja zainteresowania obywateli na sprawach błahych i nieistotnych[/b].(…) Obecne wykorzystanie nowych technologii przeczy idei demokracji. Demokracja to nie głosowanie, ale pogłębiona i poszerzona dyskusja.
Na tej samej konferencji można było posłuchać również Natalii Hatalskiej, która podkreślała to, za co część z Was skrytykowała mnie tydzień temu:
Natalia Hatalska:
Internet nie odzwierciedla rzeczywistości, gdyż docierające do nas [b]wiadomości są filtrowane przez wielkie korporacje[/b].
Podważajmy dogmaty!
Do czego to prowadzi w praktyce? Ponownie nie musimy szukać dalekich, abstrakcyjnych przykładów. Paradoksalnie jednym z nielicznych przypadków, gdy Internet miał realny wpływ na sytuację, były protesty przeciwko ACTA. Problem w tym, że – co po krótkim okresie błądzenia podkreślałem przy wcześniejszych okazjach – nie miało to nic wspólnego z obroną interesu internautów.
Rzesze ludzi na ulicach wierzyły, że walczą o swoje. Fakty były jednak inne – protestowali, broniąc żywotnych interesów firm, które z niedoskonałości prawa uczyniły swoje źródło dochodów. Symboliczny był fakt, że np. w Polsce sprzeciw wobec ACTA bardzo mocno akcentowały Kwejk czy Demotywatory i inne serwisy zarabiające dzięki cudzym treściom.
Mimo to opinia o Internecie jako ostoi demokracji i wolności słowa jest powtarzana od lat. Słyszeliśmy ją tyle razy, że skojarzenie to wydaje się oczywiste. Problem w tym, że choć jest obowiązującym dogmatem, nie zawsze jest zgodna z faktami.
Dlatego sądzę, że – nawet jeśli nie zgadzacie się ze mną w tej kwestii – gdy po raz kolejny usłyszymy banały o Sieci jako obszarze wolnego słowa i nośniku idei demokracji, warto zadać sobie ważne pytanie: ok., może to i prawda. Ale jak miałoby to działać? Czy znamy przypadki, gdy zadziałało? I skąd właściwie wziął się pogląd, że Internet, wolność słowa i demokracja mają ze sobą wiele wspólnego?